Jerzy Zawiślan

Z WikiPasy.pl - Encyklopedia KS Cracovia
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Jerzy Zawiślan

Informacje ogólne
Imię i nazwisko Jerzy Zawiślan
Kraj Polska
Urodzony 18 października 1951, Nowy Sącz, Polska
Zmarły 18 lutego 2005, Toronto, Kanada
Pozycja napastnik
Wzrost 177 cm
Waga 73 kg
Wychowanek Sandecja Nowy Sącz Flaga POL.png
Kariera w pierwszej drużynie Cracovii
Sezon Rozgrywki - występy (gole)
1969/70
1970/71
1L - 7 (0)
2L - 9 (1), PP - 1 (0)
1906-1919 oficjalne i towarzyskie, od 1920 tylko oficjalne mecze
Kluby
Lata Klub Występy (gole)
1962 - 1969
1969/70
1970 - 1972
1972 - 1976
1976 - 1980
Sandecja Nowy Sącz Flaga POL.png
Cracovia Flaga POL.png
Jagiellonia Białystok Flaga POL.png
Arka Gdynia Flaga POL.png
Błyskawica Chicago Flaga USA.png
Eagles Chicago Flaga USA.png
Eagles Yonkers NY Flaga USA.png
RWB Adria Flaga USA.png

7 (0)
liczba występów i goli w ekstraklasie i mistrzostwach kraju

j - jesień, w - wiosna



Jerzy Zawiślan Piłkarz, z zawodu elektryk.

Rozegrał w Cracovii 7 meczów w I lidze (0 goli).

O Zawiślanie

"Eusebio podawał, a on strzelał" -
dziennikpolski24.pl

Eusebio podawał, a on strzelał

Zmarł 16 lutego 2005 r. w dalekim Toronto, w wieku zaledwie 54 lat. Przy komputerze. Podczas wysyłania wiadomości mailowej do Nowego Sącza, który opuścił w 1969 r. i gdzie planował zorganizowanie wielkiego przyjęcia dla związanych z Sandecją osób.

Jedno z niewielu zachowanych zdjęć Jerzego Zawiślana z okresu jego gry w Sandecji. Bohater tekstu w środkowym rzędzie klęczy trzeci od prawej Fot. Archiwum WSPOMNIENIE. Gdyby żył, 18 października świętowałby okrągłą sześćdziesiątkę. Jerzy Zawiślan, jeden z najwybitniejszych piłkarzy w dziejach Sandecji nie doczekał jubileuszu stulecia istnienia swego klubu.

Postać Zawiślana zawsze owiana była mgiełką legendy, a jego losy przez długi czas znane były jedynie jego najbliższym. Trwające przez kilka miesięcy próby dotarcia do piłkarza zaprowadziły nas przed siedmioma laty do kanadyjskiego Toronto, gdzie osiadł po tułacze po Ameryce. Na swe ostatnie lata odnalazł tutaj spokój i prowadził ustabilizowane życie. wbrew uporczywie krążącym po rodzinnym mieście pogłoskom o tragicznej śmierci, jaką miał ponieść z rąk oszalałego murzyna.

- Plotka o zastrzeleniu mnie funkcjonowała nie tylko w Nowym Sączu, ale i w Gdyni - przytakiwał Zawiślan. - Nie przejmowałem się tym, ponieważ ponoć uśmierceni przedwcześnie ludzie żyją dłużej.

W sportowej historii miasta Jerzy Zawiślan wsławił się tym, że na początku maja 1970 r., podczas uroczystego otwarcia stadionu noszącego wówczas imię XXV-lecia PRL, jako pierwszy Polak trafił do bramki przeciwnika.

- Zanim oficjalnie otworzono stadion, Sandecja rozegrała swój mecz ligowy - uściślał zawodnik. - Listę strzelców goli otworzył Wacek Grądziel. Reszta się zgadza. To był dla mnie niezapomniany dzień. Nowiutki, lśniący czystością stadion, na trybunach pewnie z 10 tysięcy ludzi, powiewające flagi narodowe. A ja stoję na środku boiska i słucham Mazurka Dąbrowskiego. Czułem się jakoś nieswojo. Nie wiem dlaczego, ale trochę jak sztubak, który przeskoczył przez płot i na mecz dostał się za frajer, bez biletu. Tego dnia wystąpiłem w reprezentacji Polski juniorów w oficjalnym spotkaniu przeciwko Węgrom. Przegraliśmy co prawda 2-3, ale mi udało się główką zdobyć bramkę. Nieomal oszalałem ze szczęścia. Zaraz po meczu po kryjomu odprułem orzełka z białej koszulki. Do dzisiaj pieczołowicie go przechowuję.

W dniu rozgrywania meczu Zawiślan nie był już zawodnikiem Sandecji. Dosłownie kilka tygodni wcześniej skaperowała go mocna wówczas, pierwszoligowa Cracovia.

- Ale wszystko zaczęło się w ukochanym Sączu - wspominał piłkarz. - Mieszkałem niedaleko starego stadionu Sandecji przy alejach Wolności. A że od berbecia, przeważnie na bosaka uganiałem się za piłką, to gdzie mogłem trafić?

Nie miał jeszcze ukończonych 11 lat, kiedy zgłosił się na trening trampkarzy. Był trochę za młody, skłamał więc, że stuknęła mu dwunastka, działacze dali się nabrać i został przyjęty.

- Dla obecnego nastolatka to pewnie dzisiaj niezrozumiałe. Trudno wyobrazić mu sobie radość z pierwszej, zawiązywanej na sznurówkę pod szyją koszulki, z pierwszych trampek, które miałem na własność, no i z prawdziwego "skórzaka". Pamiętam, że zaopiekował się mną pan Wiesiek Stawiarz. Cóż to był za wspaniały człowiek! Spokojny, opanowany, anielsko cierpliwy. Potem nastał czas pana Romka Hływy, który wrócił do Sącza po okresie gry w pierwszoligowych Legii Warszawa i ŁKS. Dla nas to był prawdziwy czarodziej techniki, niedościgły wzór, który mnie osobiście nauczył praktycznie rzecz biorąc wszystkiego. Za jego czasów trafiłem do drużyny seniorów. Z sądeckich czasów nigdy nie zapomnę też pana Zygmunta Różyckiego. Trudno jest żyć bez głowy, ale człowiek ten głowę oddał Sandecji. Po wielu latach spotkałem go zupełnie przypadkowo na ulicy w Chicago. Spędzonego u jego boku czasu nigdy nie zapomnę. Był dla mnie jak ojciec. Takiego działacza dziś próżno ze świeczką szukać - opowiadał Zawiślan.

Debiutu nie pamięta - był zbyt mocno zestresowany. Wie tylko, że do zespołu wchodził jako piętnastolatek, z dwa lata odeń starszym Zbyszkiem Gruszczyńskim. Podkreślał, że Roman Hływa bardzo rozsądnie szafował jego siłami. Początkowo wprowadzał na połówki meczów, tak by nie spalić młodego zawodnika.

- Jako zaszczyt poczytuję sobie, że dane mi było zagrać z nim w jednej drużynie - przyznawał. - Z innych starszych piłkarzy, o których mógłbym z sentymentem mówić bez końca, do głowy akurat przychodzą mi dwaj: zawsze wesoły i dowcipny Wiesiek Spiegel i niezrównany kawalarz Czesław Pierzchała. To były dla mnie takie lata, że żyłem trochę jak we śnie.

Jurek zapewnia, że wielkim dla niego w tamtych latach przeżyciem było zajęcie 10 miejsca w plebiscycie "Dziennika Polskiego" na najlepszych sportowców Sądecczyzny. Jako smarkacz znalazł się nagle w towarzystwie olimpijczyków, ludzi, którym w pas kłaniał się na ulicach.

- Mej dumy nie sposób opisać - mówi.


- Klub ten złożył najkonkretniejszą propozycję, występował w I lidze, a ja zawsze marzyłem o grze w najwyższej klasie rozgrywkowej - tłumaczył futbolista. - "Pasy" jednak szybciutko spadły z tej ligi, w Cracovii nastąpił krach, a ja w te pędy wróciłem do Sącza. To było w sumie szczęśliwe zrządzenie. Poznałem śliczną dziewczynę - Barbarę, w której po uszy się zakochałem i która do dzisiaj jest moją żoną. Starało się o mnie wiele klubów, najmocniej Wisła Kraków. Ale Cracovia, która jeszcze miała coś w odniesieniu do mej osoby do powiedzenia, kategorycznie się sprzeciwiła. Wiadomo, znane krakowskie antagonizmy. Zgłosiła się nagle Jagiellonia Białystok, która bezskutecznie od lat ubiegała się o awans do II ligi. "Po cichu" zorganizowano sparing z Sandecją w Muszynie. Wygraliśmy wysoko, a ja strzeliłem cztery gole i dosłownie wkręciłem w ziemię całą drużynę rywali. W ten sposób kwestia moich przenosin w rejony puszczy białowieskiej została przesądzona.

Nastał wyjątkowo pomyślny czas w Zawiślanowej karierze: trzy razy z rzędu został królem strzelców trzeciej ligi. Wreszcie "Jaga" wywalczyła upragniony awans. W mieście było prawdziwe święto, a on stał się idolem. W następnym sezonie, w rywalizacji zdobywców goli, tylko o jedną bramkę ustąpił Januszowi Kupcewiczowi z Arki Gdynia. Ściągnięto go więc do drużyny znad Bałtyku. Z marszu stał się jej podstawowym zawodnikiem, a eksplozja talentu nastąpiła w roku 1976. W wygranym meczu 4-1 z Ruchem Chorzów strzelił trzy bramki. Nawiasem mówiąc do dzisiaj żaden zawodnik gdyńskiego klubu nie może się pochwalić podobnym osiągnięciem w ekstraklasie. Tego dnia tych goli mogło być nawet więcej: w pewnym momencie oddał z czterdziestu metrów niesamowity strzał tzw. bocznymi nożycami. Bramkarz Ruchu Piotrek Czaja mówił mu potem, że sam nie wie, w jaki sposób zdołał odbić piłkę. Po tym spotkaniu trener Jacek Gmoch powołał sądeczanina na konsultację kadry przed eliminacyjna potyczką do mistrzostw świata z Portugalią. - Dokładnie tydzień po meczu z Ruchem graliśmy w Mielcu ze Stalą - wspominał Zawiślan. - Obrońca gospodarzy Ryszard Kosiński, kiedy pokazałem mu plecy, brutalnie ściął mnie od tyłu. Mógł zrobić wszystko: złapać za koszulkę, obalić na murawę, nawet podciąć. Ale nie, on wolał "pojechać" mi po kolanach. Łąkotka się rozsypała, więzadła zerwały jak postronki. Dzisiaj takie dolegliwości leczy się dosłownie z tygodnia na tydzień. Ale wówczas to była poważna sprawa. Rehabilitacja trwała przez dwa lata. Dzięki uporowi powróciłem na boisko. Zdobyłem nawet Puchar Polski, po sensacyjnym zwycięstwie w lubelskim finale z Wisłą Kraków. Nie byłem już jednak tym samym piłkarzem co wcześniej. Nie potrafiłem się wyzbyć psychicznego urazu, obawy, że znów noga nie wytrzyma. Pogodziłem się więc z myślą, że futbol to już nie dla mnie zabawa i w 1980 roku powiedziałem: "dość".

Do piłki nożnej Zawiślan jednak powrócił. Tyle tylko, że za wielką wodą. Do Stanów, konkretnie do Indiany, wyruszył wraz ze Zbigniewem Kupcewiczem w celach zarobkowych. W Chicago szybko dowiedzieli się, że przybyło dwóch piłkarzy z Polski, w efekcie czego wylądował w... jugosłowiańskim klubie, w którym znaczącą postacią był eksreprezentant Polski Krzysztof Rześny. Wygrywali, co tylko można było wygrać, i w USA, i w Kanadzie, a podczas jednego z turniejów przyszło mu wystąpić u boku samego Eusebio.

- Miał on wówczas już 40 lat, ale niczego nie zapomniał ze swojej olśniewającej, cyrkowej nieomal techniki - nie krył zachwytu piłkarz z Sącza rodem. - Tak dokładnie podawał mi piłkę, że trudno było nie zostać królem strzelców imprezy i nie wygrać amatorskiego mistrzostwa Ameryki. Portugalczyk okazał się przesympatycznym, normalnym, niemającym niczego z gwiazdorstwa człowiekiem. To za jego radą trafiłem w Kansas do halowej piłki, którą tutaj zwą "indoor soccer". Przemierzyłem wzdłuż i wszerz całe Stany, lądując wreszcie w drużynie Polish-American Eagles. W międzyczasie udało mi się ściągnąć za ocean żonę, trochę później trójkę synów, z których każdy ukończył studia wyższe, a najstarszy Jarosław znalazł się nawet w uniwersyteckiej śmietance, w tzw. "All Stars America". Nie ma co ukrywać, jestem dumny ze swoich dzieci, a i swoje życie uważam za nadzwyczaj udane.

Na swej amerykańskiej drodze zetknął się Zawiślan z całą plejadą znanych polskich piłkarzy. Bajger, Szefer, Gąsior, Kanabaj, Michaliszyn, Kostrzewiński, wspomniany Rześny, But, Bochentyn, Gierszewski, Czyżniewski, Surowiec, Henio Szymanowski, Musiał, Nawałka. Zdaniem wychowanka Sandecji był to wspaniały piłkarz, którego też nie oszczędzały kontuzje. Nie krył radości, że jako trener prowadził jego macierzystą drużynę.

Za radą brata Wiktora, też byłego piłkarza Sandecji, któremu zresztą znakomicie się w Stanach wiodło - urocza żona Jadwiga, dwie córki Sylwia i Wiktoria, własna firma pn. Transport Truck, piękny dom, chyba z pięć samochodów - przeniósł się Jurek do Toronto. Na życie zarabiał tutaj w idealny dla emerytowanego piłkarza sposób. Jeździł w firmie transportowej, kursując między Toronto i Montrealem. Stosunkowo łatwy chleb, interesujące, i, co najważniejsze, bezstresowe zajęcie. Żona pracowała na kierowniczym stanowisku w szwajcarskiej firmie specjalizującej się w szkłach kontaktowych. Synowie... Wszyscy próbowali szczęścia jako piłkarze i wszyscy w jakiś sposób się z futbolem związali. Jarek trenował uniwersyteckie drużyny, Sebastian pracował w szpitalu, zaś Tomasz obronił na Florydzie tzw. masters, odpowiednik polskiej pracy magisterskiej. W kanadyjskim domu Zawiślanów zawsze mówiło się i mówi nadal po polsku, a i święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy starali się oni spędzać tak, jak ich do tego przyzwyczajono w kraju. Nie było to wszak proste. Zupełnie inne zwyczaje, inna mentalność, inne tradycje i wartości... - Oczywiście na wiosnę dzielimy się jajeczkiem, a zimą kolędujemy przy wigilii, łamiemy się opłatkiem. Pozornie jest więc tak jak Bóg przykazał. Ale przychodzi taki moment, że nagle serce wpada w jakieś niewidoczne imadełko, które zaciska się coraz mocniej, oczy zaczynają się szklić. Jakże chciałoby się wówczas wyjść na zaśnieżone sądeckie ulice, spojrzeć na miasto z wysokości Gęsich Plant, przespacerować się Jagiellońską, o północy wybrać się do kościółka kolejowego - nie krył wzruszenia nasz rozmówca. - Miał on wówczas już 40 lat, ale niczego nie zapomniał ze swojej olśniewającej, cyrkowej nieomal techniki - nie krył zachwytu piłkarz z Sącza rodem. - Tak dokładnie podawał mi piłkę, że trudno było nie zostać królem strzelców imprezy i nie wygrać amatorskiego mistrzostwa Ameryki. Portugalczyk okazał się przesympatycznym, normalnym, niemającym niczego z gwiazdorstwa człowiekiem. To za jego radą trafiłem w Kansas do halowej piłki, którą tutaj zwą "indoor soccer". Przemierzyłem wzdłuż i wszerz całe Stany, lądując wreszcie w drużynie Polish-American Eagles. W międzyczasie udało mi się ściągnąć za ocean żonę, trochę później trójkę synów, z których każdy ukończył studia wyższe, a najstarszy Jarosław znalazł się nawet w uniwersyteckiej śmietance, w tzw. "All Stars America". Nie ma co ukrywać, jestem dumny ze swoich dzieci, a i swoje życie uważam za nadzwyczaj udane.

Na swej amerykańskiej drodze zetknął się Zawiślan z całą plejadą znanych polskich piłkarzy. Bajger, Szefer, Gąsior, Kanabaj, Michaliszyn, Kostrzewiński, wspomniany Rześny, But, Bochentyn, Gierszewski, Czyżniewski, Surowiec, Henio Szymanowski, Musiał, Nawałka. Zdaniem wychowanka Sandecji był to wspaniały piłkarz, którego też nie oszczędzały kontuzje. Nie krył radości, że jako trener prowadził jego macierzystą drużynę.

Za radą brata Wiktora, też byłego piłkarza Sandecji, któremu zresztą znakomicie się w Stanach wiodło - urocza żona Jadwiga, dwie córki Sylwia i Wiktoria, własna firma pn. Transport Truck, piękny dom, chyba z pięć samochodów - przeniósł się Jurek do Toronto. Na życie zarabiał tutaj w idealny dla emerytowanego piłkarza sposób. Jeździł w firmie transportowej, kursując między Toronto i Montrealem. Stosunkowo łatwy chleb, interesujące, i, co najważniejsze, bezstresowe zajęcie. Żona pracowała na kierowniczym stanowisku w szwajcarskiej firmie specjalizującej się w szkłach kontaktowych. Synowie... Wszyscy próbowali szczęścia jako piłkarze i wszyscy w jakiś sposób się z futbolem związali. Jarek trenował uniwersyteckie drużyny, Sebastian pracował w szpitalu, zaś Tomasz obronił na Florydzie tzw. masters, odpowiednik polskiej pracy magisterskiej. W kanadyjskim domu Zawiślanów zawsze mówiło się i mówi nadal po polsku, a i święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy starali się oni spędzać tak, jak ich do tego przyzwyczajono w kraju. Nie było to wszak proste. Zupełnie inne zwyczaje, inna mentalność, inne tradycje i wartości... - Oczywiście na wiosnę dzielimy się jajeczkiem, a zimą kolędujemy przy wigilii, łamiemy się opłatkiem. Pozornie jest więc tak jak Bóg przykazał. Ale przychodzi taki moment, że nagle serce wpada w jakieś niewidoczne imadełko, które zaciska się coraz mocniej, oczy zaczynają się szklić. Jakże chciałoby się wówczas wyjść na zaśnieżone sądeckie ulice, spojrzeć na miasto z wysokości Gęsich Plant, przespacerować się Jagiellońską, o północy wybrać się do kościółka kolejowego - nie krył wzruszenia nasz rozmówca.

W Nowym Sączu po raz ostatni w swym życiu był na początku lat 90. wieku minionego, i to zaledwie przez 48 godzin. Zdążył jedynie odwiedzić miejscowy cmentarz, pochylić się nad grobem matki i ojca. Na dłużej do Nowego Sącza wybierał się w drugiej połowie 2005 r. Z upoważnienia Jerzego Zawiślana autor niniejszego wspomnienia miał zadbać o organizację wystawnego przyjęcia w Orbisie lub Panoramie, wspólnie ustalaliśmy listę osób, które miały się na nim znaleźć. Spotkania nie będzie. Jego gospodarz zawieruszył się gdzieś po drodze...

Daniel Weimer


W 1969 r. Jerzy Zawiślan po raz pierwszy zmienił barwy klubowe. Wybór padł na Cracovię.
Źródło: dziennikpolski24.pl 13 października 2011 [1]


Linki zewnętrzne

  • dodatkowe informacje [2].