Ferdynand Goetel „Nasz wielki mecz”
Nasz wielki mecz - to napisana przez Ferdynanda Goetela czytanka z podręcznika szkolnego Będziem Polakami przeznaczonego dla klas drugich szkół ogólnokształcących w II RP. Opisuje ona - z twórczą swobodą - mecz jaki I Klub Studencki (drużyna później nazywana Biało-Czerwonymi) rozegrał 5 sierpnia 1906 o 9:30 rano z zespołem pracowników cyrku Buffalo Bill's Wild West. Był to pierwszy w historii polskiej piłki nożnej mecz z zagranicznym rywalem.
- Zobacz wersję PDF.
Ferdynand Goetel "Nasz wielki mecz"
Kiedy grywałem w piłkę nożną, nie było jeszcze sławnych dziś drużyn Pogoni, Cracovii, Warty i Polonii, nie było boisk wspaniałych, nie znano pięknych kostiumów, ani nie wiedziano o prawidłach gry. Co mówię? - Nie znano słowa "mecz".
Niemniej przeto graliśmy w piłkę ową z zapałem, a siwe oczy doktora Jordana, przechadzającego się po krakowskim parku zabaw, błyszczały zadowoleniem i radością, gdy taki Staszek Mól kręcił słynnego "wózka", wodząc za nos cały korowód przeciwników. Przystawał też nieraz sędziwy doktór przy naszem boisku z rekami, wtył założonemi i, bywało, rozstrzygał niejeden spór, powstały podczas gry. Znał zresztą wszystkich nas niemal po imieniu. I któż z nas przypuszczał, że mały ten staruszek był wielkim obywatelem kraju, który całą swa wielką wiedzę, cały majątek i życie poświęcił dla zdrowia, siły i wesela młodego pokolenia.
Lecz wracajmy do rzeczy! Przecież grając w ową słynną krakowską piłkę wiedzieliśmy już to i owo o piłce angielskiej, grywanej za granicą. Uświadamiał nas o niej Mól, który od czasu do czasu dostawał skądś gazety sportowe. Raz przyniósł nawet niemiecką książkę z dokładnym opisem gry. Odczytaliśmy ją z uwagą w najgłębszym zakątku parkowym i spodobała nam się bardzo, choć nie rozumieliśmy wszystkiego.
Pod wrażeniem tego dzieła założyliśmy w zakątku owym klub piłkarski. Nazwaliśmy go "VI b", bo partia nasza składała się w przeważającej części z uczniów szóstej klasy, oddziału "b", jednego z gimnazjów krakowskich. Sam Mól został prezesem klubu i kapitanem drużyny.
Posiadłszy no we arkana gry, postanowiliśmy niezwłocznie rozegrać decydujące spotkanie z partią Regera, która w parku cieszyła się sławą prawie tak wielką, jak nasza. Reger ów, imieniem Benek czyli Benedykt, był tym dla partii swej, czym dla nas Mól. Gracz niezły i zawadiaka nie mniejszy, przechwalał się on, że w piłce przewyższa Mola nieporównanie. My oczywiście byliśmy odmiennego zdania. Reger strzelał co prawda ostro, potykał się w polu zażarcie, ale o sprawności, z jaką Mól przeprowadzał piłkę z jednej bramki pod drugą, nie miał najmniejszego pojęcia.
Spotkania nasze z Regerem należały zawsze do największych wydarzeń w parku i, prawdę mówiąc, kończyły się zwyczajną bójką. A w bójce, niestety, miał Reger pewną nad Molem przewagę.
Tym bardziej paliła nas teraz żądza zadania mu dotkliwej porażki. Poćwiczyliśmy dni parę i rozegraliśmy mecz, który przyniósł nam chlubne i niezaprzeczone zwycięstwo. Reger i jego partia zeszli z boiska zmiażdżeni raz na zawsze. Haniebna klęska 5:0 dotknęła ich do tego stopnia, iż wynieśli się nawet z parku Jordana. Czas pewien sądziliśmy, iż w ogóle przestali grać w piłkę. Tymczasem zwolennicy nasi, a była ich teraz rzesza ogromna, donieśli nam, że Reger wyniósł się tylko na błonia podmiejskie i połączywszy się tam z jakimiś andrusami "ćwiczy piłkę" od rana do wieczora.
Cokolwiek jednak działoby się z Regerem, my, "VI b", zawładnęliśmy parkiem niepodzielnie. Łatwe zwycięstwa, jakie odnosiliśmy teraz nad przeciwnikami, zjednały nam sławę niepokonanej drużyny, ale z drugiej strony zahamowały rozwój naszego nowego systemu gry. Po prawdzie nie trzymaliśmy się go zupełnie. Jaki taki porządek panował tylko w początku gry. Później zaś, jak kto chciał. Każdy pałał ambicją zdobycia paru bramek i porzuciwszy wyznaczone stanowisko strzelał je też rzeczywiście. nawet bramkarz, gdy mu się znudziło wystawanie na miejscu, porywał piłkę i jechał z nią aż pod bramkę przeciwnika. Mogliśmy sobie pozwolić na takie wybryki, gdyż zwycięstwo towarzyszyło nam nieodłącznie.
Reger ćwiczył tymczasem za górami i lasami.
Aż dnia jednego nadjechał do Krakowa amerykański cyrk Barnuma i rozbił namioty na podmiejskich błoniach. Ogromny tabor wozów, mieszczący stajnie, menażerię i inwentarz cyrkowy, mrowie ludzi kręcących się przy budowie cyrkowego namiotu, cudaczni artyści z całej kuli ziemskiej przechadzający się dokoła budowy, sam wreszcie dyrektor Barnum na koniu wspaniałym: wszystko to pochłonęło naszą uwagę tak dalece, iż, zapomniawszy o parku i piłce, dnie całe spędzaliśmy na błoniach pod cyrkiem.
Szczególnie pociągała nas menażerja. Słoń zjadał wszystkie nasze bułki, dla nosorożca wykradaliśmy marchew z domu, raz Mól przyniósł nawet dla tygrysa kość jakąś ogromną. Dozorcy zwierząt opędzali się od nas wszelkimi sposobami, nie mogli jednak wskórać wiele, gdyż oblegaliśmy klatki, jak szarańcza, a wślizgnąć potrafiliśmy się wszędzie, jak wąż.
W kilka dni po przybyciu cyrku, kiedy swoim zwyczajem zgromadziliśmy się jak jeden mąż pod ogrodzeniem z świeżo wypuszczonymi żyrafami, przypadł do nas jeden z kolegów, co tchu w piersiach.
- Stach - woła do Mola - barnumczycy grają w piłkę.
- Gdzie? - skoczył doń Mól.
- Tam, z tyłu, za namiotem!
- Lecimy! - zawołaliśmy zgodnie i ponieśliśmy się jak wiatr na tyły cyrku.
Za namiotem, na boisku równo wytyczonym i ogrodzonym liną, grali rzeczywiście w piłkę nożną artyści Barnuma. Ćwiczyli do jednej bramki, w której stał Murzyn ogromnego wzrostu. Do pomocy miał dwóch atletycznych Amerykanów, przeciwko sobie napad złożony z wszystkich narodowości świata. Był tu i Indjanin, chodzący w zawody z najszybszym koniem, był Chińczyk, zwany królem kuglarzy, był brzuchomówca rodem z Czech i Włoch, który na rowerze zjeżdżał po drabinie. I jeszcze jakiś dwóch drągali, bliżej nam nieznanych, z których jeden okazał się później palaczem od maszyn, a drugi cyrkowym kasjerem.
Nie mówiąc ani słowa stanęliśmy przy sznurze z otwartymi gębami. Było też na co patrzeć. Cyrkowcy grali niby to od niechcenia, a przecież piłka chodziła od nogi do nogi z precyzją niewypowiedzianą, a strzały, które łapał Murzyn, mogłyby zabić wołu.
Zaledwie otrząsnęliśmy się z pierwszego wrażenia, uderzył nas widok inny, nie mniej niespodziewany. Oto za sznurem, po drugiej stronie boiska, stał na czele swej partii Benek Reger, przypatrując się w skupieniu grze barnumczyków. Lekceważące spojrzenia, jakie rzucał na nas od czasu do czasu, świadczyły, iż nie uszliśmy jego uwagi.
- Widzisz go? - szepnąłem do Mola.
- Aha! - syknął przez zęby.
- Mól! - wpadłem na pomysł zuchwały - chcesz mu zrobić na złość?
- No?
- Wyzwij tych barnumczyków! Niech się wścieka!
Mól zamyślił się, rzucił złowrogie spojrzenie na Regera, zerknął spode łba na Murzyna i pytał głosem chrapliwym:
- A pójdziesz ze mną na boisko?
- Pojdę - odparłem, choć duszę czułem na ramieniu.
Tak przeto na oczach Regera i jego kliki wyzwaliśmy w łamanej niemczyźnie klub Barnuma w osobie kapitana, którym, jak się okazało, nie był Murzyn ogromny, ale właśnie Chińczyk maleńki. Kapitan przyjął, śmiejąc się, wyzwanie i wyznaczył mecz na jutro, o godzinie trzeciej po południu.
No i cóż? Przegraliśmy sromotnie, różnicą jakiejś niesłychanej ilości bramek, 12:0, czy też 10:0 - już nie pamiętam. Ale nie pomnę, co się działo z nami od chwili, gdy padła czwarta bramka, gdy Mól stracił ochotę do gry, a my straciliśmy głowy. Krótko mówiąc, spadł na nas deszcz bramek, tym haniebniejszy, iż wszystko to działo się wobec tłumu kolegów, którzy na wieść o niezwykłym spotkaniu przybyli ławą na błonia.
Tym silniej jednak zarył się w pamięci mojej wypadek, Jaki się zdarzył po meczu. W chwili mianowicie, gdy zgnębieni, poniżeni i zawstydzeni ostatecznie schodziliśmy z boiska przez żywą a milczącą bramę widzów, zastąpił nam drogę Reger. Wygląd miał groźny i poważny, a oko jego przenikliwie uderzyło w idącego na czele nas Mola. Ten przystanął, ścisnął kułaki i zmierzył go od stóp do głów, zdecydowany na wszystko.
- Czego? - żachnął się na zawalidrogę.
- Staszek! - odpowiedział Reger dziwnym głosem. - Dasz się tak? Staszek! - powtórzył ujmując za ramię Mola, który, oniemiały jak my wszyscy, wytrzeszczył nań oczy. - Musisz ich wyzwać na rewanż. No! Opamiętaj się, Stach! Ja ci po mogę. Pokażemy im! Prawda, wiara? - ogarnął nas i swoich wzrokiem rozgorzałym.
W duszach naszych nastąpił zwrot nieoczekiwany. Zwartym murem stanęliśmy dokoła tego znienawidzonego przed chwilą Regera, a Mól, podniósłszy oczy zgnębione, rzucił mu się pełen zapału na szyję.
- Zagramy rewanż, Benek! - zawołał drżącym głosem.
- Hurra! - ryknęliśmy zapalczywie.
- Hurra! - ryknął jednym głosem tłum kolegów.
Za chwilę uszykowaliśmy się w pochód milczący, na czele którego kroczyli Benek i Staszek, niosąc wyzwanie do cyrku. I nikt nie ustąpił spod bram cyrkowych, zanim wodzowie nasi nie wyszli z nich z wieścią, iż rewanż jest przyjęty.
Na wielkie to spotkanie wystawiliśmy drużynę złożoną z partii naszej i Regera, i ku nieopisanemu entuzjazmowi tłumów odnieśliśmy nad cyrkowcami zwycięstwo różnicą jednej bramki. Kapitan Barnuma uściskał po meczu Mola i Regera, dwu bohaterów dnia, a Murzyn wyniósł ich z boiska na własnych ramionach. Pozyskali nas tym tak bardzo, iż rozegraliśmy z nimi kilka meczów, wymieniając nawzajem graczy. Warto tu wspomnieć, iż kasjer obdarzył nas przy tym całą paczką bezpłatnych biletów do cyrku. Zaś w tydzień po odjeździe Barnuma założyliśmy prawdziwy już klub piłkarski, który powstał ze zlania partii Regera z naszą. Mól i Reger byli naturalnie głównymi klubu ostojami.
Zobacz też
- Cracovia w literaturze
- Wiersze o Cracovii
- Cracovia w filmie
- Książki o Cracovii
- Czasopisma o Cracovii