Andrzej Turecki

Z WikiPasy.pl - Encyklopedia KS Cracovia
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Andrzej Turecki

Andrzej Turecki.jpg

Informacje ogólne
Imię i nazwisko Andrzej Turecki
Kraj Polska
Urodzony 2 listopada 1954, Kraków, Polska
Wiek 70 l.
Pseudonim Łopata
Pozycja obrońca, stoper
Wzrost 187 cm
Waga 88 kg
Wychowanek Cracovia Flaga POL.png
Kariera w pierwszej drużynie Cracovii
Sezon Rozgrywki - występy (gole)
1972/73
1973/74
1974/75
1975/76
1976/77
1977/78
1978/79
1979/80
1980/81
1981/82
1982/83
1983/84
4L
3L- ? (-?) PP - 1 (0)
3L - ? (-?), B 4(0)
3L - 26 (0)
3L- 26 (0)
3L - 24 (4)
2L - 24 (1)
2L - 26 (1), PP - 1 (0)
2L - 22 (1), PP - 3 (0)
2L - 29 (0)
1L - 30 (0)
1L - 14 (0), IT - 6 (0)
1906-1919 oficjalne i towarzyskie, od 1920 tylko oficjalne mecze
Debiut 1973-06-28 Cracovia - Górnik Siersza 2:0
Kluby
Lata Klub Występy (gole)
1972-1984
1984 (w)
1984-1986
Cracovia Flaga POL.png
Polish-American Eagles SC (Yonkers) Flaga USA.png
Royal Wawel SC (Chicago) Flaga USA.png
44(0)
liczba występów i goli w ekstraklasie i mistrzostwach kraju

j - jesień, w - wiosna



Andrzej Turecki urodził się 2 listopada 1954 r. w Krakowie.

Przez całą karierę piłkarską wierny Cracovii, a po jej zakończeniu pełnił m.in. funkcję kierownika II-ligowej drużyny piłkarzy.

Jeden z dwóch zawodników, obok Tomasza Niemca, który ma na koncie występy w barwach Cracovii na czterech różnych poziomach rozgrywek.

Rozegrał w Cracovii 44 mecze w I lidze (0 goli).

Członek Rady Seniorów od 2016 r..


Wywiady

Andrzej Turecki: Łza mi się zakręciła - Cracovia.pl 30.09.2010

Andrzej Turecki (...) jest niemal legendarnym piłkarzem Cracovii. Obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych, ale nie omieszkał przyjechać do Krakowa, by zobaczyć pierwszy mecz "Pasów" na nowym stadionie. Dziś, na kilka dni przed powrotem do USA, ponownie odwiedził – w towarzystwie innego byłego zawodnika Cracovii, Andrzeja Mikołajczyka - odmienioną "Świętą Ziemię". - Życzyłbym każdemu klubowi, by w tak krótkim czasie zbudował takie cacko – mówi szczęśliwy Turecki.

- Przyleciał pan ze Stanów specjalnie na ten mecz. Coś niesamowitego…

- Ciężko byłoby mi nie być na takim spotkaniu. Musiałem zobaczyć go na własne oczy. Dla mnie ten stadion jest niesamowity. To coś wspaniałego, że Cracovia wreszcie doczekała się obiektu, którego nie musi się wstydzić, a z którego może być dumna. Życzyłbym każdemu klubowi, by w tak krótkim czasie zbudował takie cacko.

- W USA przywykł pan pewnie do tego, że każdy obiekt sportowy jest piękny i nowoczesny…

- W trakcie mojego pobytu w Stanach powstał typowo piłkarski stadion Chicago Fire. Wybudowali go również w krótkim okresie czasu, ale nie umywa się on do stadionu Cracovii. Nasz bije ten chicagowski na głowę i kładzie na łopatki.

- Gdy pojawił się pan na trybunach w trakcie sobotniego spotkania z Arką, było myślenie "kurcze, fajnie byłoby zagrać na takim obiekcie"?

- Powiem szczerze, że kilka razy tak. Grałem jednak w takich czasach, w których nie było takiej możliwości. Gdy zdałem sobie sprawę z tego, że nie będzie mi dane zagrać na takim obiekcie, łza mi się zakręciła.

- Pewnie zakręciła się i druga, gdy Cracovia wygrała z Arką. Ale to już chyba ze szczęścia…

- Poprzednim razem byłem w Polsce w kwietniu i maju tego roku. W tym czasie Cracovia zdobyła dziesięć punktów, a ja byłem na każdym meczu. Teraz do Polski przyleciałem w piątek, w sobotę przyjechałem na stadion, spotkałem się z trenerem i powiedziałem mu: "Trenerze, pewne trzy punkty. Spokojnie, jeża nie mam."

- Trener podziękował po meczu?

- Oczywiście, że tak.

- Ulżyło panu, że Cracovia wreszcie zdobyła punkty?

- Tak, bo ciężko patrzeć w tabelę, gdy "Pasy" są na samym dole. Teraz też zajmują ostatnie miejsce, ale zdobyły już punkty i w najbliższym czasie – miejmy nadzieję – zdobędą kolejne.

- Co skłoniło pana do dzisiejszych odwiedzin stadionu?

- Chciałem spotkać się z kierownikiem Madeją, trenerem Ulatowskim i jeszcze raz na spokojnie zobaczyć stadion. W USA mam kilkunastu kibiców Cracovii, którzy niestety nie mogli przylecieć – muszę zdać im dokładną relację z tego, co zobaczyłem.

- To kiedy usłyszą pana opowieść?

- Do Stanów wracam już w niedzielę. Niestety. W przyszłym roku zamierzam jednak na stałe powrócić do Polski, a wtedy – mam nadzieję – będę już częstym gościem nowego stadionu.

Rozmawiał Dariusz Guzik

Źródło: Cracovia.pl [1]

Wywiad z Andrzejem Mikołajczykiem (1942) i Andrzejem Tureckim (1954)

"Dwaj tacy z Cracovią w sercu" -
Sportowe Tempo

Dwaj tacy z Cracovią w sercu

Łączy ich więcej niż się komukolwiek wydaje. Urodzili się 2 listopada, choć dzieli ich różnica dwunastu lat. Zawsze byli i są wierni tylko jednemu klubowi, Cracovii. Spędzili w niej jako zawodnicy po dwie dekady. Pamiętają „Pasy” jako klub ekstraklasowy i cieszą się, że tak jest teraz. Andrzej Mikołajczyk i Andrzej Turecki.

Mojej rozmowie z Andrzejem Mikołajczykiem (1942) i Andrzejem Tureckim (1954) towarzyszył trzeci Andrzej, Olszewski. Też krakus i również „pasiak”, który chciał kiedyś kupić u Tureckiego koszulkę Cracovii. „Łopata” kategorycznie odmówił. Bo zamiast sprzedać chciał dać swoją...

• Dlaczego Cracovia? Andrzej Mikołajczyk: - Nie miałem żadnego dylematu, choć tata był działaczem KS Groble. Nota bene, kto pamięta o tym klubie? Po prostu, zawsze czułem miętę do Cracovii, zresztą nie miałem daleko na jej stadion. Andrzej Turecki: - W rachubę wchodziły tylko dwa kluby, Cracovia lub Wisła. Przesądziły nie tylko barwy klubowe, bo „Pasom” wiernie kibicował mój ojciec. Istotne było również to, że szkolnym nauczycielem wuefu był Kazimierz Lalik, który przyciągnął do Cracovii i trenował w niej wielu utalentowanych chłopców.

• Od kiedy w Cracovii? AM: - Jeszcze od czasów stalinowskich, czyli dokładnie od 1952. Jako zawodnik grałem w niej równe dwadzieścia lat. AT: - U mnie również trzeba odliczyć dwie dekady. Zacząłem jako dzieciak w 1963, z końcem 1983 pierwszy raz poleciałem do Stanów Zjednoczonych.

• Debiut w drużynie seniorów AM: - Tego nigdy nie zapomnę. 2 października 1960, II liga i rozgromienie Concordii Knurów 9-2. Po niespełna dwóch kwadransach jako debiutant wpisałem się na listę. AT: - 28 czerwca 1973, koniec jedynego sezonu, w którym Cracovia grała w IV lidze. Przeciwnikiem był Górnik Siersza, wygraliśmy 2-0. Dzięki temu meczowi mogłem zaistnieć w Cracovii na czterech piętrach piłkarskiego wyczynu. Choć nikomu nie życzę, aby debiutował w „Pasach” akurat na takim poziomie rozgrywek. Zresztą to się nigdy nie powtórzy.

• Najważniejsze wydarzenia związane z Cracovią AM: - Rok przed drugoligowym debiutem zostałem wraz z kolegami mistrzem Polski juniorów. W finale, na oczach 30 tysięcy widzów, wygraliśmy na Stadionie Dziesięciolecia z Arką Gdynia (3-0). My, młodzi chłopcy w koszulkach w pasy, znaleźliśmy się nagle w pięknym świecie. Pierwszy raz w życiu dotarła do nas magiczna moc sukcesu. Trenerem tej drużyny był Marian Tobik, a kierownikiem Ignacy Książek. Ten legendarny „łowca talentów” również mnie wyszperał na Błoniach. O debiucie przeciwko Concordii już wspomniałem. Były również trzy awanse do ekstraklasy, po 1960 to samo miało miejsce sześć i dziewięć lat później. AT: - Bez wątpienia powrót Cracovii do ekstraklasy w 1982. To było wielkie wydarzenie, nieobecność trwała aż 12 lat. Mecz z Zagłębiem Sosnowiec został wygrany 2-1 i to był dobry początek sezonu, w którym utrzymaliśmy się. Niestety, nie udało się tego powtórzyć. Dowiedziałem się o tym już za Wielką Wodą.

• Wspomnienia mało przyjemne AM: - W kategoriach symbolicznych należy rozpatrywać pożar starej trybuny zimą 1963. Coś się skończyło. Ponadto, także drużynom, w których grałem nie udawało się na dłużej przedłużyć pobytu w ekstraklasie. AT: - Pożar trybuny pamiętam, choć tylko z perspektywy dziecka. W kategoriach sportowych, szkoda dwóch nieudanych podejść do II ligi, w 1975 i 1977. Te niepowodzenia miały miejsce na oczach ogromnej widowni, która tak jak my pragnęła sukcesu. Nie zapomnę na przykład wbiegnięcia na murawę przed meczem z Resovią, którą wystarczyło pokonać tylko 1-0. Ale w tym meczu niestety zabrakło bramek.

• Trenerzy, którzy mile zachowali się w pamięci AM: - Bezwzględnie Michał Matyas, który trzykrotnie prowadził Cracovię. Był to znakomity piłkarz i później trener, choć nie da się jego osoby rozpatrywać w jednoznacznych kategoriach. Z jednej strony ponad wszelką wątpliwość doskonały warsztat, ale z drugiej bezpieczne zaufanie rutyniarzom, co zahamowało rozwój karier moim rówieśnikom. Ponadto, nie trzymam się chronologii, Adam Niemiec (ojciec wieloletniego kapitana Cracovii, Tomka), Artur Woźniak, Augustyn Dziwisz i cieszący się ogromnym autorytetem Karel Finek. Każdy z nich był dużą osobowością. AT: - Niektóre nazwiska muszą się powtórzyć, chodzi mi o Matyasa, Woźniaka, ale także Aleksandra Hradeckiego i Józefa Walczaka, którego poprzednikiem w „Pasach”, a później najbliższym współpracownikiem był Andrzej Mikołajczyk. Mam Andrzeja za swego nauczyciela, czuję się jego wychowankiem.

• Magia starego Krakowa AM: - Wciąż jestem pod tamtym urokiem. Świetne były relacje towarzyskie z „wiślakami” czy „garbarzami”. Punktem zbornym był „Fafik”, gdzie po prostu gadało się z dużą przyjemnością o wielu, zwłaszcza piłkarskich „sprawach i sprawkach”. Jak u dr. Stanisława Mielecha... Ponadto dochodziło do regularnych spotkań nas, „pasiaków”, z „wiślakami”. Świętej pamięci Rysiek Wójcik, Andrzej Sykta, Marek Kusto, Andrzej Iwan czy Kazek Kmiecik to byli, bądź są świetni kumple, z którymi gwarzy się znakomicie. AT: - Innym kultowym miejscem był „Kurierek”, inaczej „Krążownik Wielopole”. Wywieszanie w dniu meczów wyników na tablicy stanowiło magnes dla tysięcy kibiców. Uczestnictwo w takich mityngach było rytuałem, do udziału w którym nikt nikogo nie musiał zachęcać.

• Cracovia 2010 AM: - Przede wszystkim wróciła do ekstraklasy, a to jest najważniejsze. Jest budowany nowy stadion, pięknie. W kategoriach generalnych absolutnie nie odpowiada mi sytuacja, że w obecnej drużynie nie ma żadnego wychowanka. To jest niedopuszczalne, podobnie zresztą jak w Wiśle. Mało, ludzie wywodzący się z Krakowa są w tych drużynach nieobecni. Z takim stanem rzeczy nie wolno się godzić. Z dużym niesmakiem jestem świadkiem, jak źle traktuje się w niej wychowanków. Kiedy Andrzej Turecki przyjechał przed czterema laty na jubileusz stulecia klubu, musiał kupować bilety na mecze Cracovii. Fatalnie. AT: - Mało który klub zaczyna od zdecydowanej poprawy bazy. Cracovia to czyni, proces będzie kontynuowany, znakomicie. Doceniam zatem co robi Janusz Filipiak, chwała mu za to. Inna sprawa, że nie z każdym jego posunięciem zgadzam się. Bez wątpienia zjawiskiem co najmniej niepokojącym jest podział Cracovii na dwa organizmy. Cracovia powinna być jedna, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

• Rola publiczności AM: - Zawsze była wymagająca i wybredna, ale dawała ogromne wsparcie. Cieszyło ją, że grają krakowscy piłkarze, co zahacza o kwestię poruszoną już wcześniej. Na jakość widowiska zawsze ma wpływ oprawa. Specyficzny klimat był w moich czasach wytwarzany przez starą trybunę, tor kolarski i ludzi zasiadających również na nim, gdy gdzie indziej brakowało miejsca. AT: - Podobnie jak Andrzej miałem to szczęście, że mogłem grać dla pełnych trybun. Obecna frekwencja mnie przeraża, nie da się ukryć. Trzeba mieć dla kogo grać i liczyć, że widz da należyte wsparcie. W jednym wypadku ta więź dała po sobie znać nie na stadionie, tylko w zupełnie innym miejscu. Gdy brałem ślub z Elżbietą w Kościele Mariackim, a błogosławieństwa na nową drogę życia udzielał Bronisław Fidelus. Wcześniej archiprezbiter Bazyliki Mariackiej, gdzie kiedyś byłem ministrantem. Kibiców, którzy pofatygowali się do Mariackiego nie zabrakło.

• Czy była obawa, że Cracovia nie dożyje stulecia? AM: - Bezapelacyjnie wiedziałem, że po wielu kryzysowych sytuacjach Cracovia odrodzi się jak Feniks z popiołów. Ta pewność miała swój grunt w historii ukochanego klubu. AT: - Nadzieja umiera ostatnia. Nigdy nie obawiałem się czarnego scenariusza, choć nie da się ukryć, że „Pasy” wpadały w ostre wiraże.

• Dziś i jutro AT: - 30 grudnia 1983 wyleciałem do USA i był to największy błąd mojego życia. Jestem tam z całą rodziną, pracuję w tej samej firmie niemal od początku, żonę mam kochającą, a córka kończy dwa fakultety. Ale podjęliśmy wspólną decyzję o powrocie w przyszłym roku. Jest to definitywne postanowienie. Tu jest zdecydowanie lepsze powietrze, „cracovskie”. AM: - Celowo zmieniłem kolejność odpowiedzi, nestorowi coś się należy od życia. Choćby prawo do postawienia puenty. Jako absolwent „Nowodworka” dokonam jej po łacinie, zawsze to lubiłem. A zatem: - „O tempora, o mores”: czasy, że w Cracovii nie ma wychowanków, to straszne czasy i obyczaje; - „Carpe diem”: istotnie trzeba chwytać każdy dzień. Mam nadzieję, że mój przyjaciel wkrótce robić to będzie znów w Krakowie; - „Semper fidelis”: o naszej wierności, Andrzeja i mojej, do Cracovii przekonywać nikogo nie musimy.


Wysłuchał JERZY CIERPIATKA
Źródło: Sportowe Tempo 21 maja 2010 [2]


Wywiad z Andrzejem Tureckim

"Ministrant z Mariackiego, przywódcaCracovii" -
dziennikpolski24.pl

Ministrant z Mariackiego, przywódcaCracovii

Od 1997 roku mieszka w Chicago, w Ameryce przeżył w sumie ponad 20 lat. - W tym roku wracam do Krakowa - zapowiada.

Ministrantem najpierw był u Świętej Barbary. Od domu - rzut beretem, bo Tureccy mieszkali pod "jedynką" nad Małym Rynku, na rogu z Mikołajską. - Ale kościół św. Barbary nie prowadził katechizacji dzieci, dlatego trafiłem do kościoła Najświętszej Maryi Panny. Mieszkałem blisko, byłem zawsze pod ręką. Zdarzało się, że w Mariackim służyłem do mszy Ojcu Świętemu, wtedy jeszcze biskupowi Wojtyle - wspomina.

Andrzej Turecki pamięta, że przez sześć lat nie opuścił rorat (- A trzeba było wstawać przed szóstą), ministrantem był jeszcze w czasach juniorskich, gdy stało się jasne, że wyrasta na piłkarza pełną gębą. Dla którego przeznaczeniem była Cracovia.

- Do szkoły podstawowej chodziłem na Plac Matejki, do "dwudziestki jedynki". Nie była koedukacyjna, obok dziewczęta miały swoją "dwudziestkę", z wejściem od Rynku Kleparskiego. W naszej szkole salka do wuefu była maleńka, ale za to wuefista świetny - Kazimierz Lalik, wychowawca wielu znakomitych piłkarzy. Był rok 1962 lub 1963, kiedy trafiłem do Cracovii. Wcześniej chodziłem już na jej mecze, za sprawą ojca, który sympatyzował z "Pasami" i zabierał mnie na stadion - zaczyna snuć swą historię Turecki, rocznik 1954.

Wśród rówieśników wyróżniał się posturą. W trakcie któregoś ze zgrupowań Ignacy Książek, legendarny łowca talentów i opiekun młodych piłkarzy Cracovii, musiał Andrzejowi zrobić dziury w trampkach, z których wyrósł - o szybkim zorganizowaniu nowych, większych nie było przecież mowy. - Pan Ignacy mawiał: "mój Andrzejek". Bardzo go lubił - przypomina sobie Maciej Madeja, zżyty z Cracovią od ponad pół wieku.

Książek parę lat potem pokierował edukacją zdolnego obrońcy. Z Technikum Mechanicznego przy ulicy Skrzyneckiego Turecki miał dość daleko do klubu, a gdy wszedł do pierwszej drużyny lekcje kolidowały z treningami. - Pan Ignacy stwierdził: "Andrzej, znajdziemy ci taką szkołę, żebyś mógł pogodzić naukę z piłką". No i trafiłem do Pedagogicznej Szkoły Technicznej przy alei Mickiewicza. Jak został "Łopatą"

To były czasy sportowego upadku Cracovii. Wprawdzie jeszcze w 1969 roku zespół wywalczył awans do I ligi (trzymajmy się dawnej terminologii), ale trzy kolejne sezony skończyły się spadkami. Latem 1972 roku "Pasy" wylądowały w krakowskiej klasie okręgowej, czyli - jedyny raz w historii klubu - w IV lidze. Na tym poziomie, wiosną 1973 roku, niespełna 19-letni Turecki zadebiutował w I drużynie, u trenera Michała Matyasa.

- Był najlepszym z moich trenerów. Facet o wielkim sercu do piłki, dużo mnie nauczył, zainwestował we mnie. Kiedyś, w młodzieńczym buncie, poszedłem do niego po treningu. Mówię: "Trenerze, ćwiczę jak inni, a Pan tylko po mnie "jeździ". Odparł: "Wiesz dlaczego? Bo na żadnym z nich nie zależy mi tak, jak na tobie". Czy muszę dodawać, że następnego dnia trenowałem ze zdwojoną siłą?

Matyasowi zawdzięcza coś jeszcze... - Kiedyś, w moich początkach w pierwszej drużynie, zrobił nam nasiadówkę na trybunie, omawiał spotkanie. Stwierdził: "Ja bym całą premię za ten mecz zabrał wam, a dał Andrzejkowi, bo on tymi swoimi łopatami w lewo i prawo wybijał tę piłkę..." Szatnia podchwyciła słowa trenera. Andrzej Turecki został "Łopatą". Psa mogłem zagonić

Po maturze krótko studiował. Swoje dokonania na AWF nazywa "epizodem", pamięta jednak dobrze egzaminy wstępne. - Lekarz, który mnie badał, stwierdził: "Pan ma chyba szmery w sercu, Pan się nie nadaje". No, wkurzyłem się. Pomógł mi na szczęście inny lekarz, który był w komisji. Przekonał tamtego. A ja podczas próby harwardzkiej wykazałem się znakomitą wydolnością. Podobno w tamtych czasach lepszy wynik osiągnął tylko Henio Maculewicz.

Turecki podkreśla: - Lubiłem zimowe treningi, okresy przygotowawcze, to "ładowanie akumulatorów". Po dobrze przepracowanej zimie psa mogłem zagonić. Skazany na "Pasy"

- Na boisku Andrzej był przywódcą Cracovii. By młodsi kibice wiedzieli, co mam na myśli, porównałbym go z Kaziem Węgrzynem - mówi były wiślak Marek Kusto. - Turecki był nieprzyjemnym rywalem: bardzo walecznym piłkarzem solidnej postury. W Cracovii od niego zaczynało się ustalanie składu.

- Z przodu też umiałem się znaleźć. No i potrafiłem podać piłkę - z 40-50 metrów na nosek. Mówili, że piłka nie leciała, tylko płynęła - opisuje dawny as "Pasów".

Kusto: - Że nie osiągnął w sporcie znaczących sukcesów? Przyczyna jest dość prosta: grał w drużynie, która takich sukcesów nie osiągała.

Turecki: - Propozycje z innych klubów? Były, ale bardzo szybko temat upadał. Za każdym razem ojciec powtarzał: "Łopatka", albo Cracovia albo zapomnij o piłce. Ty się masz tu uczyć gry, masz tutaj grać".

Eugeniusz Turecki zmarł 6 lutego 1982 roku. Do I ligi Cracovia wróciła kilka miesięcy później. Z Andrzejem Tureckim jako kapitanem drużyny.

- Tej roli uczyłem się od Tomka Niemca, podglądałem go. Tomek był nie tylko dobrym piłkarzem, ale bardzo inteligentnym, kulturalnym człowiekiem. Na początku powtarzał: "Andrzej, piłka piłką, ale szkołę trzeba skończyć" - wspomina. - Gdy sam już dostałem opaskę, było moim marzeniem, by nie być kapitanem mianowanym przez trenera - bo i tak bywało - ale wybieranym przez drużynę. Koszuli też nie kupię

We wrześniu 1982 roku przyszedł czas na pierwsze w karierze Tureckiego derby w I lidze, na stadionie Wisły padł bezbramkowy remis. Przeciwko "Białej Gwieździe" grał jednak wcześniej co roku, w rozgrywanych od 1974 roku meczach o Herbową Tarczę Krakowa.

- W Cracovii w tamtych czasach wszyscy byli z Krakowa lub z okolic, w Wiśle podobnie. Święta wojna to był święta wojna - podkreśla. - Pamiętam mecz (z 1974 r. - przyp. boch), w którym za wygraną mieliśmy obiecane po 1000 złotych. To była kupa pieniędzy. Prowadziliśmy 1-0, a ja zacząłem w głowie sobie układać: "kupię koszulę, kupię buty, gdzieś wyjdę". Kiedy w końcówce straciliśmy gola na 1-1, pomyślałem: "koszulę kupię kiedy indziej". A w 87 minucie Wisła strzeliła na 2-1... Tamta historia nauczyła mnie, że w czasie meczu trzeba być skoncentrowanym tylko na grze. Wśród wiślaków

Wiślacy byli kolegami. Po "wyprowadzce" z Małego Rynku do lokalu zastępczego, czyli nowego mieszkania w bloku z wielkiej płyty na Czerwonym Prądniku, Turecki stał się sąsiadem mieszkającego w bloku obok Janusza Krupińskiego i Andrzeja Iwana, dwa bloki dalej.

- Po derbowych meczach szło się na uroczysty obiad. Bardzo lubiłem przebywać w towarzystwie Ryśka Sarnata. Poza tym z kolegami z Wisły spotykaliśmy się, w okresach wolnego jeździliśmy na wczasy. Ja utrzymywałem kontakty z Krzyś-kiem Budką, "Ajwenem", Heniem Maculewiczem, Adasiem Musiałem, czasem z Antkiem Szymanowskim, najlepszym w owym czasie polskim obrońcą. Później, już jako oldboje, jeździliśmy na przeróżne mecze, grałem nawet w Orłach Górskiego, chociaż o kadrę tylko się otarłem.

Zdarzyło się, że jako oldboj Wisły Turecki w meczu okręgowego Pucharu Polski strzelił gola Cracovii (i to wcale nie drużynie oldbojów), przyczyniając się do wyeliminowania jej z rozgrywek. Z kolei wiślaków udało mu się ubrać w biało-czerwone pasiaste stroje, gdy jako reprezentacja Krakowa wystąpił z nimi na turnieju w Zawierciu...

- Dawniej nie było takiego szowinizmu jak teraz. Niedawno chłopakowi, sympatyzującemu z Wisłą, zaproponowałem: "załóż koszulkę Cracovii, ja założę Wisły, zrobimy sobie zdjęcie". Absolutnie nie chciał, w obawie, że ktoś gdzieś to zdjęcie zobaczy - dziwi się Andrzej Turecki. - A przecież działo się to tutaj, w Stanach.

Chłodnia spadła na nogę

Chicago jego drugim domem stało się w 1997 roku. Po raz drugi. Bo pierwszy amerykański etap życia Andrzeja Tureckiego rozpoczął się 30 grudnia 1983 roku. Po półtora roku gry w I lidze (a przed ostatnią - na 20 lat - I-ligową rundą Cracovii) poleciał do USA, by w krótkim czasie dorobić się wielkich pieniędzy.

- Dostałem cynk, że za trzy miesiące gry w halowej lidze w Pittsburghu można zarobić ponad 20 tysięcy dolarów. To były niewyobrażalne pieniądze - wspomina. - Niestety, po przylocie okazało się, że zjawiłem się o tydzień za późno. Kontrakty z zawodnikami były już podpisane.

Za radą kolegi ruszył z Chicago do Nowego Jorku. Tam, odliczając dni do powrotu, usłyszał radę: "idź do pracy, odrobisz bilet i jeszcze z czymś wrócisz". - No i koledzy znaleźli mi pracę: pomocnika kierowcy, który rozwozi lodówki. Ja pomagałem mu w załadunku i rozładunku. Nie trwało to długo. W trzecim dniu pracy wielka, ważąca chyba z tonę chłodnia spadła mi na nogę, demolując kości, zrywając więzadła. Operacja, siedem miesięcy w gipsie - i moja kariera się skończyła. Niepotrzebny był ten wyjazd.

Jednak Turecki do Polski nie wrócił. A w 1985 roku dołączyły do niego żona z córką. Dopiero ich wyjazd trzy lata później okazał się impulsem do powrotu. "Łopata" przywitał Kraków w 1990 roku. Działacz i biznesmen

- Wróciłem do Krakowa, wróciłem do Cracovii. Zostałem kierownikiem drużyny. W klubie zaczęły się kolejne rozbiory, kłótnie o stanowiska. Turecki równocześnie zajął się biznesem. Został współwłaścicielem delikatesów na rogu ulic Stradom i Dietla. Gdy interes upadł (- Zostaliśmy wykończeni wysokim czynszem), pozostał w branży: założył sklep przy Grzegórzeckiej. - Fajnie to urządziliśmy, był dobry towar. Ale ludzie nie przychodzili - nie było blisko przystanku, nie było miejsc parkingowych - rozkłada dziś ręce.

W Cracovii zaczął odgrywać coraz większą rolę. - W 1994 roku zostałem poproszony o poprowadzenie sekcji piłki nożnej. Zebrało się kilkanaście osób, stworzyliśmy Grupę Osób Wspierających, na czele stanął Piotr Skalski. On był prezesem, ja wiceprezesem. Przez dwa lata zarządzałem Cracovią. Awansowaliśmy do drugiej ligi, przy dużym udziale porządnego trenera, którego zatrudniłem - Irka Adamusa. Dobrze się czułem w takiej roli, wszedłem w środowisko, które znałem.

Stabilizacja była jednak ostatnim określeniem, z jakim w tamtych czasach kojarzyła się Cracovia. Kolejne zmiany, które nastąpiły w klubie, wymiotły z niego Andrzeja Tureckiego.

- To był początek 1997 roku. Dzień wyjazdu na zgrupowanie do Straszęcina, które sam załatwiłem. Chciałem coś od pracownika parkingu, którym zarządzaliśmy, a on w pewnym momencie powiedział: "Panie kierowniku, pan nie jedzie". No i pokazał mi gazetę, a w niej notatkę o tym, że Kazimierz Zawrotniak, nowy prezes klubu, odsuwa menedżera Tureckiego. Potem Adam Zięba przyniósł pismo z informacją, że zostałem zwolniony. 30 czerwca 1997 roku po raz drugi poleciałem po Stanów. Koledzy emigranci

W Chicago Andrzej Turecki mieszka do dziś. Pracuje w firmie, zajmującej się regeneracją turbin i innych dużych części mechanicznych. - W wyuczonym zawodzie? Nie za bardzo, szkoła dała mi raczej ogóle pojęcie o mechanice. Koledzy po PST zostawali nauczycielami nauki zawodu.

Dzięki temu, że po wypadku z chłodnią w 1984 roku trafił w ręce dobrych lekarzy, do dziś gra w piłkę, w klubie Royal-Wawel, w sezonie letnim i zimowym. Oprócz tego jest sędzią piłkarskim, z licencją na 2012 rok. - Zastanawiałem się nawet, czy nie rzucić pracy i wziąć się za sędziowanie - bo w Chicago strasznie dużo ludzi gra teraz w piłkę. Ale to jednak niezbyt pewne zajęcie.

Na brak krakowskiego towarzystwa Turecki narzekać nie może. - Teraz się zmniejszyło, ale z tamtej Cracovii są tutaj Zbyszek Maczugowski, jego brat Adam, Kaziu Setkowicz. Był Marek Podsiad-ło, wcześniej Andrzej Wójtowicz, Henryk Stroniarz - wylicza. - Odwiedzamy się, wspólnie świętujemy urodziny. A co roku 1 stycznia spotykamy się, nie tylko w gronie piłkarzy z Krakowa, na "polskich błoniach" - to miejsce, gdzie rozgrywały swoje mecze polonijne drużyny. Profesorze, wracam!

W 2004 roku Andrzej Turecki podejmował w Chicago Cracovię, która wyprawiła się wtedy do Ameryki w pełnym składzie: z prezesem Januszem Filipiakiem i piłkarzami pod wodzą Wojciecha Stawowego. - Szkoda, że Wojtek przestał być trenerem "Pasów". Jego drużyna miała wyniki, grała tak, że patrzyło się na nią z przyjemnością. A ilu było w niej obcokrajowców? Jeden? Żadnego? - podkreśla Turecki. - W obecnej drużynie nie ma wychowanka, a zawodnicy z zagranicy wiele nie wnoszą. Może problemem jest aklimatyzacja? Suworow został uznany za najlepszego piłkarza w Mołdawii, ale my podobnej klasy zawodników w Polsce mamy wielu. Oglądam każde spotkanie Cracovii i czasem ze złości rzucam laptopem. Jesienią najgorszy był mecz z Ruchem, przegrany 0-2.

We wrześniu 2010 roku Andrzej Turecki wziął udział w otwarciu nowego stadionu przy ul. Kałuży. - Dostałem oficjalne zaproszenie od klubu, przyleciałem na otwarcie. Stadion jest piękny.

Regularne, dość częste wizyty w Polsce planuje niebawem zakończyć. Przekonuje, że zapowiadany od kilku lat powrót do Krakowa, w tym roku już z pewnością stanie się faktem. - Nie ma innej opcji. Żona musi zająć się rodzicami, ja swoją mamą. Wracamy. Kiedy? Chciałbym wyrobić się jeszcze przed mistrzostwami Europy, ale nie wiem, czy zdążę, bo trochę spraw muszę w Stanach pozamykać.

Turecki nie ukrywa, że marzy mu się powrót do Cracovii. - Porozmawiam z profesorem - może coś by znalazł dla "Łopatki"? Czuję się jeszcze bardzo młodo i myślę, że mógłbym sprzedać swoje duże doświadczenie.

TOMASZ BOCHENEK
Źródło: dziennikpolski24.pl 10 lutego 2012 [3]