Zdzisław Styczeń
Zdzisław Styczeń | |||
Informacje ogólne | |||
---|---|---|---|
Imię i nazwisko | Zdzisław Witold Styczeń | ||
Urodzony | 16 października 1894, Przemyśl, Polska | ||
Zmarły | 20 grudnia 1978, Kraków | ||
Pseudonim | Zul, Kafer, Ember | ||
Pozycja | Prawy pomocnik, łącznik | ||
Wzrost | 168 cm | ||
Waga | 72 kg | ||
Wychowanek | RKS Kraków | ||
Kariera w pierwszej drużynie Cracovii | |||
Sezon | Rozgrywki - występy (gole) | ||
1912 1913 1914 1915 1916 1917 1918 1919 1920 1921 1922 1923 1924 |
tow - 1 (0) * MG - 1 (0), tow - 8 (5) ** MG - 2 (0), tow - 5 (0) b.d. - - tow - 1 (0) b.d. KA - 3 (2) MP - 8 (0), KA - 3 (0) MP - 2 (2), KA - 10 (5) KA - 3 (0) - * W 1912 brak składów i strzelców 2 meczów (2:5 i 0:0) | ||
↑ 1906-1919 oficjalne i towarzyskie, od 1920 tylko oficjalne mecze | |||
Debiut | 1912-10-27 Cracovia - AZS Kraków 3:0 | ||
Ostatni mecz | 1923-11-04 Cracovia - Wawel Kraków 2:0 | ||
Kluby | |||
Lata | Klub | Występy (gole) | |
1909-1913 1912-1924 1924-1926 |
RKS Kraków Cracovia Wisła Kraków |
||
↑ liczba występów i goli w ekstraklasie i mistrzostwach kraju | |||
Reprezentacja narodowa | |||
1921-1924 | Polska | 5 (0) | |
j - jesień, w - wiosna |
Mistrz Galicji 1913 |
Mistrz Polski 1921 |
Brązowy medalista MP 1922 |
Zdzisław Witold Styczeń urodził się 16 października 1894 w Przemyślu, zmarł 20 grudnia 1978 w Krakowie.
Absolwent wyższej Szkoły Przemysłowej i AGH, inż architekt[1].
Od 1925 r. Działacz klubu m.in zasiadał w zarządzie klubu.
Członek Rady Seniorów od 1957 r..
Ze wspomnień starego piłkarza
Echo Krakowa cz.6
„ZULU" — KAFER".
Większego pecha od Koguta, miał jednak nasz prawy pomocnik Styczeń, — popularnie zwany „Zulu-Kafer", za jego niezwykłe podobieństwo do mieszkańców południowo-zachodniej Afryki.
Zwykła gładko wygolony (golił również i głowę) z lekko wysuniętą w przód szczęką i szerokim uśmiechem odsłaniającym niezwykle białe, duże uzębienie, był rzeczywiście podobny nieco do czarnych obywateli z nad Limpopo.
Tak się złożyło, że pobyt nasz w Paryżu przeciągnął się do pierwszego stycznia, w którym to dniu graliśmy nasz ostatni mecz.
W przeddzień meczu, t. j. w Sylwestra zaproszeni zostaliśmy przez gospodarzy do modnego wówczas kabaretu nocnego „Folies Bergeras”.
Styczeń który w czasie programu, gdzieś nam się zawieruszył, został „odkryty" w zacisznej loży w towarzystwie jakiejś uroczej ciemnowłosej „mademotselle".
Gdy po skończonym programie zabieraliśmy się do opuszczenia lokalu, podszedł do nas Zulu, a raczej do doktora Lustgartena prosząc go o pożyczenie kilkuset franków na... wpłacenie rachunku.
Cóż się stało?
Oto owa urocza towarzyszka naciągnąwszy biednego Zula na dwie flaszki szampana — zniknęła po jego wypiciu jak kamfora.
Biedny Zulu zaś spodziewał się miłego flirtu.
Klnąc w duchu Francuzeczkę (która jak się potem okazało była emigrantką z Brodów) — powrócił Zulu do hotelu, narzekając, że właśnie w dniu 1-go stycznia tak nabrano Stycznia.
Złość swa wyładował na Kogucie, przypominając mu wieżę Eiffla i wodę przy rakach, ten zaś prześladował go znowu „francuską rodaczką".
Podróż do Krakowa upłynęła nie tylko miło, ale wprost wesoło i niespodziewanie szybko.
Lustgarten i Styczeń o pierwszym międzynarodowym meczu z Węgrami
Gazeta Krakowska
Józef Lustgarten
tedy nie było jeszcze specjalnych dla reprezentacji selekcjonerów i trenerów. Skład na pierwszy mecz z Węgrami ustaliłem — dziś można tak powiedzieć — w czynie społecznym wraz z prof. Janem Weyssenhoffem z Uniwersytetu Jagiellońskiego. On był wówczas jednym z najbardziej znanych w Europie fizyków, a ja skromnym prawnikiem. Obaj jednak doskonale znaliśmy Cracovię, mistrza Polski z roku 1921 i wartość pozostałych finalistów pierwszego turnieju o mistrzostwo Polski. Wspominam o tym dlatego, ponieważ wnikliwa obserwacji rozgrywek o pierwsze w historii naszego piłkarstwa mistrzostwo Polski, ułatwiła powołanie kadry na mecz z Węgrami.
Zadanie to powierzył nam prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, nieodżałowany dr Edward Cetnarowski. Prof. Jan Weyssenhoff był wtedy sekretarzem PZPN, a ja działaczem Cracovii (dr Lustgarten do roku 1912 bronił bramki „pasiaków" — przyp. red.). Obradował istny w Collegium Phisicum, obok nowego budynku UJ. Mieszkał tam Janek Weyssenhoff. Dobrze się znaliśmy i jeszcze lepiej rozumieliśmy, przeto ustalenie kadry na mecz z Węgrami nie nastręczało nam żadnych kłopotów.
Wyszliśmy, naszym zdaniem, ze słusznego założenia i oparliśmy skład reprezentacji na trzonie Cracovii. Bądź co bądź ta właśnie drużyna była wtedy w Polsce klasą dla siebie. Jednocześnie pamiętaliśmy o konieczności wzmocnienia najsłabszych ogniw w zespole ówczesnego mistrza I... liczenia się z opinią publiczną. Nie chcieliśmy bowiem, żeby posądzono nas o nadmierną sympatię do Cracovii. Mimo że „żelazny" skład pasiaków uzupełniliśmy Jankiem Lothem i Marczewskim z Polonii Warszawa, Einbacherem z Warty Poznań oraz Kucharem i Batschem z Pogoni Lwów, tu i ówdzie — zwłaszcza w Warszawie, posądzono nas o stronniczość. Dobry wynik meczu w Budapeszcie, potwierdził słuszność naszego wyboru.
Mecz Węgry — Polska odbył się z inicjatywy dobrego znajomego czołowych działaczy Cracovii Węgra inż. Maurycego Fischera. Zanim wyjechaliśmy do Budapesztu, przepraszam — ja zostałem w Krakowie z powodu braku w kasie PZPN pieniędzy na podróż, rozegraliśmy dwa mecze kontrolne we Lwowie i Krakowie. Dwukrotnie „mój" zespół pokonał drugą reprezentację 5:0 i 6:0. Nie było więc wątpliwości, która drużyna była lepsza. Dużym wzmocnieniem dla trzonu Cracovii okazał się przede wszystkim Janek Loth; był wtedy bezkonkurencyjnym bramkarzem w kraju. Również Marczewski grał lepiej od Fryca (ten umiał tylko robić pułapki ofsajdowe).
Natomiast nie spełniło moich nadziei ustawienie Wacka Kuchara obok Józka Kałuży. Sądziłem, że ta para będzie dla Węgrów szczególnie groźna, tymczasem obaj zagrali poniżej możliwości. Ot, po prostu nie rozumieli się. Kałuża — jak mi później opowiadał prof. Weyssenhoff, który był w Budapeszcie na własny koszt — bardzo rzadko do¬chodził do pozycji strzałowych. Szanse na zdobycie wyrównującej bramki mieli tylko Einbacher i... jednak Wacek Kuchar!
Zdzisław Styczeń
Kto by to pomyślał, że od grudnia 1921 roku minęło już 50 lat. Było się wtedy dorodnym chłopakiem, kawale¬rem. Hm... Miałem 27 lat! Dopiero w roku Igrzysk Olimpijskich w Paryżu „wybiła" mi trzydziestka. Celowo wspominam o tych dwóch, jakże pamiętnych dla mnie wydarzeniach. Pierwszy mecz międzypaństwowy, i to w Budapeszcie, przegraliśmy z Węgrami tylko 0:1, a w Paryżu aż 0:5! Na Olimpiadzie była typowa tragifarsa, nie mieliśmy zgranej drużyny, skład tworzono na zasadzie „trzeba zaspokoić ambicje wszystkich okręgów". Nie, reprezentacja musi być oparta na trzonie jednej drużyny! Tak właśnie było w Budapeszcie.
W meczu z Węgrami wystąpiło aż 7 zawodników Cracovii: Gintel, Synowiec, Cikowski, Styczeń, Mielech, Kałuża i Sperling. Również trenerem reprezentacji był nasz trener klubowy, Węgier — Pozsonyi. Marzył o tym, miał zapewne w tym własny interes zawodowy, żeby Polska osiągnęła w Budapeszcie jak najlepszy wynik. W zespole gospodarzy bardzo groźny był prawy łącznik, Schlosser. Pamiętam, jak Pozsonyi mówił przed meczem do mnie: — „Sztycen, urn gotten Willes, nur nicht schissen lassen".
Jako lewy pomocnik miałem w tym meczu obowiązek pilnowania Schlassera. Chyba dobrze wywiązałem się z zadania, bo Węgier bramki nie zdobył. Zresztą, moim zdaniem, w Budapeszcie poza fenomenalnym bramkarzem Lothem, najlepiej grała cala trójka pomocników Cracovii: Synowiec, Cikowski, Styczeń. Opanowaliśmy środkową strefę boiska, zatem Węgrzy nie mieli łatwego zadania. Wie pan, żaden z nas nie podawał wtedy piłki bramkarzowi. Naszą ambicją była zawsze gra do przodu.
Jak graliśmy? Myślę, że dziś gra się szybciej i znacznie więcej biega. No i technika przekazywania piłki partnerowi jest teraz zupełnie inna.
Pozsonyi stale nam powtarzał: — „Nie uderzać mocno piłki, lecz dokładnie podawać partnerowi! Dziś nie byłoby na to czasu! My, z dawnej Cracovii i reprezentacji stopowaliśmy podeszwą, obecnie „ściąga" się piłkę na podbicie. Nie wiem, czy to lepsze? To tak, jak z podaniami. Wolę dokładniejsze, niż silne, ale trudne do przyjęcia. Nas uczono, że „piłka powinna chodzić po boisku, a nie zawodnik".
Denerwuje mnie gra dzisiejszych skrzydłowych, nie umieją „trzymać się linii”, za często są w środku boiska. Czy słyszał pan o Staszku o Mielechu? To był skrzydłowy! Jaka szybkość!... Co za zwód! A drybling?! Staszek błyskawicznie mijał obrońców, sam dochodził do linii i stamtąd płasko kierował piłkę do tyłu, do nadbiegającego Kałuży lub Kuchara.