Mieczysław Kolasa
Mieczysław Kolasa | |||
Informacje ogólne | |||
---|---|---|---|
Imię i nazwisko | Mieczysław Jakub Kolasa | ||
Urodzony | 10 stycznia 1923, Kraków, Polska | ||
Wiek | 101 l. | ||
Pozycja | napastnik / lewy pomocnik | ||
Wzrost | 168 cm | ||
Waga | 72 kg | ||
Wychowanek | Prokocim Kraków | ||
Kariera w pierwszej drużynie Cracovii | |||
Sezon | Rozgrywki - występy (gole) | ||
1948 1949 1950 1951 1952 1953 1954 1955 1956 |
1L - 2 (0) 1L - 3 (0) 1L - 15 (1) 1L - 20 (0), PP - 1 (0) 1L - 8 (1), PP - 1 (0) 1L - 20 (1) 1L - 18 (0), PP - 1 (0) 2L - 23 (2), PP - 1 (0) 2L - 15 (1), PP - 1 (1) | ||
↑ 1906-1919 oficjalne i towarzyskie, od 1920 tylko oficjalne mecze | |||
Kluby | |||
Lata | Klub | Występy (gole) | |
1938-1947 1947-1957 1958-1960 |
Prokocim Kraków Cracovia Wieliczanka Wieliczka grający trener |
1L - 86 (3) 2L - 38 (3) PP - 5 (1) | |
↑ liczba występów i goli w ekstraklasie i mistrzostwach kraju | |||
j - jesień, w - wiosna |
Mistrz Polski 1948 |
Wicemistrz Polski 1949 |
Finalista pucharu ligi 1952 |
Brązowy medalista MP 1952 |
Rozegrał w Cracovii 86 meczów w I lidze (3 bramki).
Przegląd Sportowy
Wie pan, mam wiele zapytań o wywiady. Z reguły odmawiam, ale tym razem zrobiłem wyjątek – zaznaczył pan Mieczysław. Na krakowskim Rynku Podgórskim zjawiam się dwadzieścia minut przed czasem, zżerany ciekawością. Półtora kilometra od tego miejsca funkcjonowała fabryka Schindlera. Wchodząc do starej, urokliwej kamienicy, zastanawiam się, czy mury tego domu widziały tyle, co mój bohater.
Cytrynówka własnej roboty
Mieszkanie składa się z dwóch pokoi. Na ścianach plakaty i rysunki związane z Cracovią, w kącie rowerek stacjonarny. Pan Mieczysław pokonał na nim już ponad 1500 kilometrów, ale podkreśla, że to nie wszystko. Każdy dzień rozpoczyna od godzinnej porannej gimnastyki, po której udaje się na długi spacer. – Moje życie nadal kręci się głównie wokół piłki. Mam tutaj nc+, oglądam wszystkie mecze. No i regularnie chodzę na stadion Cracovii. Chyba ciąży nad nami jakieś fatum, bo nie gramy tak źle, a mimo to rzadko zwyciężamy i trudno mi to przeboleć – podkreśla były piłkarz Pasów.
Kiedy pytam, czy ma jeszcze jakiś sposób na utrzymanie doskonałej formy, szeroko się uśmiecha. – Codziennie piję kieliszeczek cytrynówki własnej roboty. Spirytus, woda, słoik miodu lipowego i sok z cytryny. Taksówką pan przyjechał? Świetnie się składa, spróbuje pan! No to zdrowie! Żadna apteka panu takiego lekarstwa nie przepisze! Powiem panu, że ostatnio przyniosłem nalewkę na przyjęcie i koleżanki córki wszystko „wytrąbiły”. Podobno tak dobrej nalewki jeszcze nie piły - mówi z dumą.
W mieszkaniu szybko robi się gęsto od wspomnień. Z każdą kolejną minutą zaczyna ich przybywać jak turystów na Plantach w ciepły wieczór. Pan Mieczysław wciela się w rolę przewodnika i zabiera mnie w podróż po Krakowie lat 40. i 50. Najsłabsi dostawali gwoździe
„Pasiakiem” pan Kolasa został w 1947 roku. – Wisła była klubem milicyjnym, społeczeństwo krzywo na to patrzyło, więc wolałem Cracovię. Tuż po wojnie kraj był w ruinie. Pamiętam, jak pojechaliśmy na Legię. Zawsze kwaterowano nas w hotelu Polonia w Alejach Jerozolimskich, ale działacze zapomnieli dokonać rezerwacji. Szliśmy z walizeczkami z dworca wśród ruin miasta. Wylądowaliśmy na jakimś strychu i tam przenocowaliśmy przed meczem – wspomina.
Piłka wcale nie była dla pana Mieczysława najważniejsza, bo nie dało się z niej utrzymać rodziny. Na co dzień pracował jako tokarz i frezer w Zakładach Budowy Maszyn i Aparatury Ludwika Zieleniewskiego. Gdy drużyna jechała na obóz, brał bezpłatny urlop.
– Jeździliśmy na mecze wyjazdowe czy zgrupowania jako zwykli pasażerowie. Nienawidziłem dalekich wypraw. Raz chciałem symulować kontuzję, ale wygadałem się koledze, a on zagroził, że zgłosi wszystko trenerowi. Najgorsze były wyjazdy do Szczecina, bo podróż trwała dziesięć godzin. Siedzenia były bardzo niewygodne, więc wchodziłem na półkę z bagażami – śmieje się pan Mieczysław. – Często wjeżdżał na peron pusty pociąg, ale co z tego, skoro czekał tłum ludzi? Zastanawialiśmy się, jak tu wsiąść całą drużyną. Wie pan, jak sobie radziliśmy? Podsadzaliśmy najmniejszego zawodnika, a on wchodził oknem i zajmował miejsca – opowiada.
Mieczysław Kolasa wspomina dawne czasy z wielkim sentymentem. Jako młody chłopak często spotykał pana w długim płaszczu ze skrzypcami w futerale. Dopiero później dowiedział się od znajomego, że to sam Józef Kałuża, legendarny gracz Cracovii, który nauczał śpiewu w pobliskiej szkole powszechnej. – To był zupełnie inny świat. Pamiętam, że za moich czasów buty szył nam gospodarz klubu, Jan Wiecheć. Gdy przychodził ktoś nowy, pytał starszych, jak się sprawuje. Jeśli był słaby, dawał mu buty z gwoździami w środku i delikwent więcej nie zjawiał się na treningu. Naturalna selekcja – zanosi się śmiechem pan Mieczysław. – Po treningu trzeba się było spieszyć na kąpiel, bo mieliśmy mały kociołek. Często słyszałem: „Mieciu, musisz poczekać, brakło wody”. Ciężarówką wokół Błoń
– Poczekaj pan, coś panu pokażę – pan Mieczysław znika na kilkanaście sekund i wraca z wielkim albumem. Bez problemów rozpoznaje na zdjęciach wszystkich kolegów z boiska. Zatrzymujemy się przy fotografii mistrzowskiej drużyny z 1948 roku. Przez jakiś czas gracze Wisły Kraków byli przekonani, że to oni zdobyli tytuł. Zakończyli sezon z taką samą liczbą punktów co Cracovia i z lepszym bilansem bramkowym. PZPN – ku zdziwieniu wszystkich – zarządził dodatkowy mecz. – To było wielkie święto, przyszedł cały Kraków. Niektórzy siedzieli na drzewach czy płotach, a ci, którzy mieszkali przy stadionie, oglądali spotkanie z balkonów – relacjonuje pan Kolasa. Poczynania kolegów śledził zza linii bocznej, bo ze względu na obowiązki zawodowe musiał przerwać treningi.
Po meczu zawodnicy wsiedli na... ciężarówkę i wykonali rundę honorową wokół Błoń. Zamiast pucharu dostali z PZPN pamiątkowe odznaki. Cracovia sprezentowała swoim piłkarzom pierścienie. – A za 250. mecz w barwach Pasów otrzymałem szwajcarski zegarek. Patrz pan, mam na sobie. Do dzisiaj chodzi, tylko raz musiałem go do naprawy oddać! Siedzieli przed domem i płakali
W bagażu doświadczeń, który pan Mieczysław nosi już 94 lata, obok miłych wspomnień są także te złe. Dla ludzi urodzonych w pierwszej połowie XX wieku czas już zawsze będzie podzielony na „przed” i „po” wojnie. 1 września 1939 roku Kolasa miał 16 lat. – Byłem na mszy. Wracam do domu, a tu nadlatują niemieckie samoloty i zrzucają bomby. Jedna wpadła do naszego ogródka, cały róg domu się zapadł. Zawalił się pobliski sklepik, sąsiadka leżała przysypana gruzem. Jak przyszedłem, odkopywali ją – relacjonuje mistrz Polski z 1948 roku i dodaje. – W słońcu te srebrzyste samoloty wyglądały wspaniale...
W okolicy rozeszła się plotka, że Niemcy będą obcinać mężczyznom ręce i uszy. Ojciec młodego wówczas Miecia kazał synowi uciekać. Chłopak razem z dwoma sąsiadami ruszył wałem Wisły na wschód, w kierunku Janowa Lubelskiego. Dziennie pokonywali po pięćdziesiąt kilometrów. – Trzeba się było czasem chować między drzewami, bo niemieckie myśliwce na nas polowały. Było mnóstwo zabitych. To cud, że jeszcze żyję. Jak się człowiek patrzył w niebo, to mu się wydawało, że każda bomba leci na niego – opowiada.
Podczas podróży rzadko nocował u obcych ludzi. – Woleliśmy kopki siana. Baliśmy się wchodzić do domu Ukraińców, bo mordowali Polaków, podcinali w nocy gardła. Pod Janowem Lubelskim spotkaliśmy maszerujące wojsko, aż tu nagle nadlecieli Niemcy i rozwalili cały pułk. Na drodze leżały ciała żołnierzy i martwe konie. Przeżyliśmy tylko dlatego, że uciekliśmy w zarośla. Później starszy gospodarz przenocował nas na strychu, spaliśmy na jakiejś słomie. Niemcy podpalili wioskę i zrobiło się tak jasno, że można było w nocy książkę czytać. Kiedy po miesiącu wróciłem do domu, byłem tak zmaltretowany, że rodzice w ogóle mnie nie poznali. Patrzą i mówią: jakiś biedak przyszedł. Sąsiedzi nie wrócili, zamordowali ich. Ludzie w wiosce usiedli przed domami i płakali – wspomina.
Zamiast śmierci spotkał miłość
Nawet w czasie wojny pan Kolasa nie rezygnował z futbolu. On i jego koledzy rozgrywali mecze w pobliżu Puszczy Niepołomickiej. – Wszystko organizowaliśmy potajemnie, bo Niemcy zakazali zbierania się w grupy, nie można było też grać w piłkę. Ustaliliśmy, że jak naziści przyjadą w trakcie meczu, będziemy uciekać do lasu – przypomina sobie były zawodnik. Cała historia zakończyła się tragicznie. – Nie wiedziałem, że większość moich znajomych działa w podziemiu. Jeden z nich wydał współtowarzyszy, przekazując Niemcom listę z nazwiskami. Przywieziono ich do więzienia na Montelupich, a później zabrano pod most kolejowy i rozstrzelano – mówi były piłkarz.
Młody Mietek miał bardzo dużo szczęścia. Po raz kolejny cudem uniknął śmierci, a w dodatku na boisku pod lasem poznał swoją przyszłą żonę. Marysia, tak jak wiele innych dziewczyn, przychodziła na mecze w charakterze kibica. Gdy o to pytam, humor pana Mieczysława wyraźnie się poprawia. – Co mnie urzekło w przyszłej żonie? Była piękna. Miała cudowne blond włosy. No i się zaczęło... kawka, herbatka... Zresztą ja też byłem niczego sobie. Niech pan patrzy na zdjęcie z młodości. Dziewczyny za mną latały! – uśmiecha się, podsuwając swoją fotografię.
Byle nie było pustki
Mijają godziny, a kolejne słowa torują sobie drogę między stertami starych zdjęć. Każda fotografia ma swoją historię. – Ach, gdybym chciał panu wszystko opowiedzieć, siedzielibyśmy tu do wieczora. Tęsknię za tamtym światem, ale jestem zadowolony z tego, jak przeżyłem swoje życie. Nie było w nim pustki – mówi pan Mieczysław.
Gdy nasza rozmowa dobiega końca, butelka z cytrynówką zalicza powrót na stół. – Skoro już pan ucieka, wypijmy po jeszcze jednym małym kieliszku. No, zdrowie! Żeby w naszym życiu nigdy nie było pustki. I żeby się Cracovia utrzymała! A najlepiej wypijmy za to, żeby wkrótce zdobyła tytuł. Mam tylko nadzieję, że dożyję tej chwili... – kończy mistrz Polski z 1948 roku.
WAŻNE CHWILE W ŻYCIU KOLASY
POCZĄTEK PIŁKARSKIEJ KARIERY
Jako piętnastolatek Mieczysław Kolasa rozpoczyna grę w zespole Prokocim Kraków. Występuje w tym klubie dziewięć lat, również w trakcie wojny.
WYBUCH II WOJNY ŚWIATOWEJ
Zaraz po zaatakowaniu przez Niemców naszego kraju, Kolasa ucieka z rodzinnej wioski przed okupantem. Mimo trudnych warunków, nie przestaje grać w piłkę ryzykując życiem.
NAJWIĘKSZY SUKCES W KARIERZE
Sięga z Cracovią po mistrzostwo Polski. To ostatni wielki sukces Pasów. W tabeli Cracovia wyprzedza minimalnie największego rywala – Wisłę Kraków.
WICEMISTRZ POLSKI Z CRACOVIĄ
Za komuny Cracovia jest zmuszona do zmiany nazwy na Ogniwo Kraków. Nie wpływa to jednak na formę piłkarzy, którzy należą do krajowej czołówki i zdobywają wicemistrzostwo Polski (za Gwardią, czyli Wisłą Kraków).
ZAMIENIA CRACOVIĘ NA WIELICZANKĘ WIELICZKA
W Wieliczce Kolasa spędza dwa sezony, gdzie zostaje grającym trenerem. Szkoli młodzież, oprócz tego normalnie pracuje.
KOLASA KOŃCZY GRAĆ W PIŁKĘ
W wieku 38 lat kończy grać w piłkę. Jego sukcesy to: mistrzostwo Polski 1948, wicemistrzostwo rok później. W 1952 roku zajął trzecie miejsce w ekstraklasie.
POWRÓT CRACOVII DO EKSTRAKLASY
Po ponad dwudziestu latach Kolasa jest świadkiem powrotu Cracovii do ekstraklasy, po wygraniu rywalizacji w drugiej lidze.Źródło: Przegląd Sportowy 19 maja 2017
TVP Sport
Henryk Bartyla, Jerzy Bomba, Eugeniusz Kubicki – te nazwiska dzisiejszemu kibicowi nie mówią zbyt dużo. Tymczasem, to mistrzowie Polski z Ruchu Chorzów – zdobywali je trzykrotnie w latach 1951-1953. Wszyscy z rocznika 1925. Starszy od nich jest Manfred Fojcik – rocznik 1924, mistrz Polski (Górnik Zabrze) z 1957 roku. Ślązaków "pogodził" jednak on – Mieczysław Kolasa. Krakowianin, urodzony w 1923 roku. Wciąż widywany jest na meczach Cracovii. Jeżeli ktoś zazdrości umysłu trenerowi Andrzejowi Strejlauowi, powinien porozmawiać z panem Mieczysławem.
Rafał Majchrzak, TVPSPORT.PL: Przychodzę do pana i nie wiem, jak potoczy się ta rozmowa…
Mieczysław Kolasa: Zobaczymy, o co będzie pan pytał. Ja jestem do dyspozycji.
Jest pan najstarszym żyjącym mistrzem Polski w piłce nożnej!
Przygotował się pan.
"Przebił" pan Fojcika z Górnika Zabrze, a także Bartylę, Bombę i Kubickiego z Ruchu Chorzów… …czyli tych, przeciwko którym grałem. Spotkałem na swojej drodze wielu piłkarzy z tamtej epoki, grałem w końcu w Cracovii do 1957 roku.
Gdy słychać słowo Kraków, to jakie ma pan pierwsze skojarzenie? Cracovia, nie zaskoczę pana. Ten klub jest w moim sercu od 1948 roku.
Imię Mieczysław to inaczej "mający posiadać sławę". W Cracovii na pewno nie należy pan do zapomnianych… Jak widać, tak właśnie jest.
Cracovia – rocznik 1906. Mieczysław Kolasa – 1923. Zabawne jest zestawienie klubów młodszych od pana… Cóż, jeśli spojrzymy na metryki, to przecież nasz słynny kibic, Jan Paweł II był ode mnie tylko trzy lata starszy…
Ma pan pamiątki ze spotkania w Rzymie? Nie byłem na nim. Ale spotkałem Wojtyłę w Krakowie, w naszym kościele w Podgórzu. To mogły być lata 60. XX wieku, kiedy był biskupem. Przychodziłem do kościoła, gdzie udzielał sakramentu namaszczenia. Namaszczał i błogosławił. Mam wiele pamiątek związanych z Ojcem Świętym. Byłem w jego domu w Wadowicach, zwiedzałem muzeum Jana Pawła II. Jest przy kościele, tym samym, w którym został ochrzczony. Byliśmy też w słynnej cukierni, do której chodził. Czytam dużo o nim – o tym, co działo się w ostatnich dniach życia, o świadectwach cudów za jego wstawiennictwem. Kibicował mojej Cracovii i z tego jestem dumny. Ale coś panu powiem…
Proszę mówić… W sumie to nawet nie myślę o tym, ile już przeżyłem. Fakt, skończyłem 97 lat w styczniu. Jeszcze trzy lata do setki! Nieraz się zastanawiam, jak to możliwe, że wciąż jestem w stanie robić tyle rzeczy. Korzystam z życia, jak mogę. Wiele rzeczy pamiętam, dużo czytam, kojarzę sporo szczegółów. A pojęcie o ćwiczeniach i zdrowym odżywianiu mam może większe niż wielu młodych. Podczas spotkań w Małopolskim Związku Piłki Nożnej o tym sobie opowiadamy. Niektórzy nie mogą uwierzyć, w jakiej jestem formie.
Czyli jest pan dziarskim dziadkiem? Pokażę wszystkie ćwiczenia, jakie robię… (Pan Kolasa przechodzi do prezentacji – wymachy rąk i nóg na leżance, po czym wstaje i prezentuje ćwiczenia z kijem przy plecach włożonym pod ręce, potem rower stacjonarny, a czekają jeszcze tyczki do nordic walkingu)
Imponujące. Nawet wielu młodych nie dałoby rady. Na leżance ćwiczę około godziny. Może pan sprawdzić, że nie mam poduszki pod głową – bo potrafię bez niej spać. Trzymam też dobrą wagę – nigdy nie miałem za dużo kilogramów, nie czułem się obolały. Przy wzroście 168 centymetrów ważę nie więcej niż 70.
Nadal jeździ pan na rowerku stacjonarnym i kondycja wciąż jest dobra… Cały czas. Ruch to jest to, co pomogło mi przetrwać. Dzięki temu żyje umysł, a ja czuję się samodzielny. To jest coś, co powtarzam często moim dzieciom – żeby nie pomagały mi we wszystkim. Chcę czuć, że umiem wiele rzeczy zrobić samemu. Pójść po zakupy, przyrządzić sobie jedzenie. Ale są też tacy, którzy mi pomagają. Należy do nich chociażby Adam Czapla z Rady Seniorów Cracovii, często rozmawiamy o tym, co dzieje się w klubie, dotrzymuje mi towarzystwa…
On nas umówił. Łatwo było mi do pana trafić… W Krakowie jest wszędzie blisko. Ja mam w miarę blisko sklepy, park, mój budynek jest obok urzędu miasta.
Jerzy Pilch jest chyba najbardziej znanym kibicem Cracovii. Często narzeka, że kibicuje drużynie, który o trofea to raczej się nie bije… Znacie się z Pilchem? Widujemy się w sektorze VIP. Mam wolny wstęp na stadion i stałą kartę ważnego kibica. Ale tych znanych sympatyków klubu było i jest więcej…
Tak, wiem. Choćby Norman Davies, Mieczysław Fogg, Stefan Friedmann, Marek Grechuta, Gustaw Holoubek, Edward Linde-Lubaszenko, Maciej Maleńczuk, Grzegorz Miecugow, Józef Piłsudski, Tadeusz Boy-Żeleński… To pan dobitnie podkreślał, że "kiedy Cracovia gra, to jest wielkie święto w Krakowie". Bo tak jest. Nie opuściłem ani jednego meczu – jestem na stadionie lub oglądam w telewizji. Kiedy jest chłodniej, to zostaję w mieszkaniu. Na wiosnę z pewnością znów podrepczę na ulicę Kałuży.
Ponoć proponuje pan gościom nalewkę cytrynową... Zawsze mam pod ręką nalewkę cytrynową, taką na bazie spirytusu. Wszystko własnej roboty. Ale poczęstuję czymś innym. Mam bowiem coś lepszego… Dostanie pan miksturę na bazie czosnku, miodu i cytryny…
Brzmi interesująco… wszystkich gości pan tym częstuje? Jeśli chcą spróbować. To smakuje jak lekarstwo. Dzięki temu, że to piję, nie przeziębiam się. Nie mam kataru, nie kaszlę. Nie choruję. Zawsze byłem okazem zdrowia. To jest jak antybiotyk. Kieliszek rano, przed śniadaniem, a śladu choroby nie ma. To, co robię, jak ćwiczę, jak zdrowo się odżywiam – to wszystko mi pomaga. Chodzę na spacery do pobliskiego parku, o ile pogoda dopisuje. Biorę tyczki i wychodzę na dłużej.
Opiekuje się panem troskliwie córka, Barbara… Często u mnie bywa, ma do mnie niedaleko. Razem z synem Władysławem nie zapominają, żeby czasem zrobić dla mnie zakupy, odwiedzić mnie. Radzą sobie w życiu – dbałem o to, żeby byli wykształceni. Córka skończyła filologię angielską. Syn chodził na AGH, próbował swego czasu sił w Koronie Kraków jako piłkarz, trenował też juniorów Cracovii.
Żonę poznał pan w trakcie wojny, gdy przychodziła na mecze w Puszczy Niepołomickiej… Nie ma już Marysi ze mną od kilkunastu lat. Został mi po niej wielki rząd zdjęć. Mam też album, w prezencie od wnuków…
Wnuk Marcin próbował też kopać piłkę. A córka pracowała w firmie, który zbudowała nowy stadion Cracovii… Jestem dumny z dzieci i z wnuków. Pozostaję w dobrym kontakcie. Marcin ma firmę budowlaną i wypasiony samochód! Wnuczka ma willę w Wieliczce. Syn Władysław ma zapisany w spadku dom w Niepołomicach, do którego jeździłem na wczasy. Zadbałem więc o to, żeby coś ode mnie dostali.
Zmieńmy temat – najtrudniejszy moment w pana życiu? Lata młodzieńcze nie należały do najłatwiejszych. Mówię o wojnie i o tym, co działo się tuż po. Kiedy przypomnę sobie 1939 rok, jak w ten wrześniowy dzień – akurat to była niedziela – napadli na nas Niemcy… to wspomnienia odżywają. Mieszkałem wtedy jeszcze w Prokocimiu, tam, mam dom rodzinny. Żyje tam teraz moja siostra, młodsza o dwa lata, dziś niestety nie może już chodzić. Tego dnia była ładna pogoda, poszliśmy na dwunastą do kościoła. Wróciliśmy i usiedliśmy z kolegami na takim pagórku w okolicach rodzinnego domu…
I później co pan zobaczył? Zewsząd słychać było samoloty niemieckie. Leciały w stronę Krakowa, błyszczały w słońcu. Zrzucały bomby. Jedna wpadła do naszego ogrodu. Sąsiadka miała sklepik nieopodal, między posesjami. Była wtedy w tym sklepie. Przywaliły ją ściany. Wszystko działo się szybko – Niemcy atakowali też inne miasta Polski, przejęli kontrolę w kraju. Mówiono, że będą wyszukiwać mężczyzn, plotkowano, że chcą obcinać im ręce, nogi, uszy. Ojciec spakował mnie, wówczas 15-latka, i polecił uciekać na wschód. Człowiek nie myślał wtedy tak jak dziś, że robi głupią rzecz, uciekając na wschód. Doszliśmy na piechotę z Krakowa do Janowa Lubelskiego. Zastaliśmy tam pustostany, wzięliśmy trochę jedzenia i picia. Stwierdziłem, że nie idę dalej. Szliśmy wtedy w cztery osoby – dwie poszły dalej na wschód, a jeden z przyjaciół pozostał ze mną. Wracaliśmy wspólnie, robiąc znów po pięćdziesiąt kilometrów dziennie. Szliśmy bocznymi drogami. I mieliśmy szczęście, że nie zostaliśmy wywiezieni na roboty do Niemiec. Zatrzymano nas bowiem w drodze powrotnej. W pewnej chwili pojawiła się okazja do ucieczki – staliśmy bowiem na skraju samochodu i mogliśmy łatwo wyskoczyć. Żołnierz, który pilnował transportu, nie wiadomo dlaczego nie strzelał do nas, kiedy uciekaliśmy.
Czy jest jeszcze w panu siła, żeby wracać pamięcią do wojny? Tak jak mówiłem na początku… może pan pytać, o co pan chce.
Jak radził sobie pan tuż po wojnie? W kraju był głód. Musieliśmy stawać o 4 rano w dobrym miejscu w kolejce po chleb, mięso dostawaliśmy tylko na kartki, również trzeba było wstać rano. Czasy były beznadziejne. Nam się dobrze powodziło, bo… mieliśmy szczęście. Sporo było jego w moim życiu, bo gdybym policzył, ile razy uniknąłem śmierci, to chyba zatrzymałbym się na dziesięciu. Kule, które mnie omijały, żołnierze, którzy nie strzelili, bombardowania, podczas których nas nie trafiono – zliczyć mogę, bo wszystko pamiętam. Wracając jednak do życia po wojnie… mój wujek, Jan Kolasa miał sklep. Bardzo znany w Krakowie po wojnie. Pracowała tam moja siostra. Dzięki znajomości z kierownikiem, prowadziła go, kiedy wujek umarł. Nie musiałem się martwić o zaopatrzenie, pomagała mi, żeby nie brakowało mi jedzenia.
Dobrze, ale może przejdźmy do wątków piłkarskich. Skąd wybór Cracovii? Nie chciałem być członkiem klubu milicyjnego. To nie podobało się tym, którym milicja kojarzyła się z aparatem komunistycznym. Chociaż muszę powiedzieć, że kiedyś wyglądało to inaczej. Cracovia i Wisła na przełomie lat 40. i 50. były jednymi z najlepszych polskich klubów. Niemniej, nie było aż takiej nienawiści. To, co widzi pan dzisiaj – jakieś race, burdy, obrażanie się – to nie miało miejsca za moich czasów. Pamiętam, że grałem wtedy w pomocy, jako numer 6. Piłkę przed wrzutem z autu, podawali mi ją kibice Wisły, którzy siedzieli tuż przy płycie boiska. Mieli tam rozstawiane ławki.
Ale na boisku nie było przyjaźni… Nie, mój kuzyn Staszek Flanek, który był piłkarzem Wisły, nieraz ostrzegał, że mi nogi urwie. Oczywiście żartował. Często opowiadał mi, jak rzeczy dzieją się u nich, ja opowiadałem mu o Cracovii. Mam takie wrażenie, że jednak w naszej Cracovii atmosfera była przyjaźniejsza. Chodzi mi o stosunki w klubie. Być może wynikało to z innej natury klubu – my nie byliśmy klubem gwardyjskim, milicyjnym. Tam były władze mianowane przez NKWD, zawodnicy zatrudnieni na lewych etatach w milicji – to się nie podobało społeczeństwu. U nas było inaczej. Chłopcy łączyli grę ze studiami, z pracą. Słynny Tadeusz Parpan miał sklep w okolicach Limanowskiego. Mieczysław Gracz z Wisły Kraków, jej ówczesny as, przychodził nawet do tego sklepu.
W czym najbardziej pomogła w życiu piłka nożna? Czy pomogła? Piłka była dodatkiem do codziennej pracy. Fakt, że zostałem mistrzem Polski, że byłem piłkarzem Cracovii… jest powodem do dumy. Ale to było tylko spełnianie marzeń, realizowanie młodzieńczej pasji. Po wojnie byłem skazany na szkołę zawodową. A gdybym miał możliwość, to pewnie zadbałbym o jak najlepsze wykształcenie także dla siebie, poszedłbym do liceum ogólnokształcącego.
Jak na dodatek do codziennego życia, to sporo tych pamiątek… Mam mnóstwo zdjęć, kalendarz, koszulkę, szalik, upominki. Mam też pamiątkowy puchar z 1976 roku, z wyjazdu do Chicago. Pojechaliśmy tam jako połączona drużyna – reprezentacja Krakowa, w składzie której grali zawodnicy Wisły, Cracovii oraz Garbarni. Zwiedziliśmy wtedy całe Chicago. Ale nie chciałbym tam mieszkać, nastraszono nas za bardzo tym, co dzieje się w dzielnicach zamieszkiwanych przez Afroamerykanów. Mówiono, że nie można w złej porze na nich wpaść, bo pod groźbą dźgnięcia nożem można zostać okradzionym. Mieliśmy też perturbacje w locie powrotnym z Chicago. Opóźnienia, międzylądowania w Nowym Jorku oraz Berlinie Zachodnim…
Jaką rolę odgrywały w pana życiu pieniądze? Ważną? Nie były sprawą najważniejszą. Nawet wówczas, gdy wystąpiłem w reklamie Cracovii, to ludzie dziwili się, że nie wziąłem nic za udział. Pukałem się w czoło, gdy mnie o to pytano – przecież to nie była sprawa istotna. Co ciekawe jednak, nigdy mi pieniędzy nie brakowało. Pochodziłem z domu kolejarza – ojciec przed wojną zarabiał bardzo dobrze, miał państwową posadę. Kolejarze, poczciarze – oni wtedy wiedli naprawdę łatwiejsze życie. Mieliśmy też w Prokocimiu gospodarstwo. Umiałem sobie w życiu poradzić, a do tego naprawdę sporo szczęścia. Kiedy pracuje się ponad 40 lat w zakładzie Szadkowskiego, to można odłożyć dużo na emeryturę. Dziś mogę żyć w dostatku.
Właśnie. Pracował pan w zawodzie, będąc przedstawicielem klasy robotniczej. Ta piłka to była tylko chwila… Przeszedłem całą drogą od ucznia do mistrza narzędziowego. Zrobiłem dyplom. Zarządzałem zespołem liczącym około stu ludzi. W zakładzie pracowało 350 osób. Sporządzaliśmy wykrojniki, tłoczniki, mierzyliśmy wszystko mikromierzami, aby być dokładnym. Wszystko potrafiliśmy zrobić. Nam zlecano wytwarzanie specjalistycznych przyrządów. Później korzystały z tego inne zakłady. Nawet dostawaliśmy zlecenia na wyrób min dla wojska.
Od jak dawna mieszka pan przy Limanowskiego? Mam to samo mieszkanie od prawie 70 lat, po rodzinie żony. Jakby tak spojrzeć, to nie było w moim życiu wielu zmian. Pracę w zakładzie łączyłem z treningami. Nawet wtedy, kiedy trenowałem Cracovię w 1978 roku postawiłem warunek. Nie chciałem utracić ciągłości pracy w macierzystym zakładzie. To miałoby bowiem wpływ na emeryturę. Zgodzili się. Zakład nadal mi płacił – jako urlopowanemu pracownikowi. Kiedy więc podziękowałem za współpracę jako trener zawodowy w Cracovii, pod koniec 1978 roku, już po awansie do II ligi, wróciłem do zakładu. To, co zarobiłem w Cracovii, zostało doliczone do emerytury. Z tego, co słyszałem, nie byli zadowoleni, jak radził sobie zastępca. Kierownik chciał, żeby wrócił. Trzymałem się więc także zawodu trenera. Lata 70. były ciekawym okresem. Skończyłem wtedy kurs na AWF w Katowicach, między innymi uczęszczał nań ze mną Gerard Cieślik. Pani profesor już na wstępie – choć z przymrużeniem oka – ostrzegała: "to, że byliście piłkarzami, nie znaczy, że będziecie mieli tu taryfę ulgową". Byliśmy dla niej jak studenci.
Michał Probierz – pierwsza myśl, jaka przychodzi, gdy słyszy pan to nazwisko? Trenera Probierza doceniam za to, że próbuje tę drużynę poukładać. Choć nie jest podobna do tej z moich czasów i dostrzegam w niej mankamenty, to jednak jest na dobrym miejscu w tabeli.
Ma pan ulubionego zawodnika w drużynie? To Janusz Gol. Jest reżyserem, to na jego barkach spoczywa ciężar gry, umie wziąć na siebie odpowiedzialność. To jest mózg drużyny. Szkoda, że nie ma równorzędnych partnerów. Ale podobają mi się też przedstawiciele naszej młodzieży – Sylwester Lusiusz i Kamil Pestka.
Czego nie ma dzisiejsza Cracovia? Irytują mnie niektóre indywidualne błędy. Kibicuję tej drużynie nadal, serce za nią oddam, dlatego mogę wprost mówić o tym, co mi przeszkadza. Jestem często niezadowolony z gry "Pasów". Są momenty lepszej postawy, ale są też te szkolne pomyłki. Tak bym ocenił podanie do Gwilii w meczu z Legią, brak krycia przy rzucie rożnym, błąd w grze bez piłki, który doprowadził do straty gola z Piastem Gliwice... Nie wiem, skąd się to bierze. Obawiałem się też bardzo trudnych derbów Krakowa przy tym niefortunnym układzie spotkań. Nie ma już co narzekać na dzisiejszy obraz naszej piłki, ale widać, że to już nie to samo, co za moich czasów.
Byliście jeszcze lepsi w obronie? Fakt, drużyna trenera Probierza traci mało goli. Natomiast, za moich czasów, po siedmiu meczach mieliśmy bilans bramek 1:0. Sześć razy 0:0, jeden raz – 1:0. Gra obronna, co się zowie. Pomyśl pan sobie, jaka to dobra defensywa! Zresztą, ta drużyna była naprawdę dobra – ja, Parpan, Glimas, Jabłoński, Rybicki, Bobula, Radoń, Poświat, Szeliga… Smutek. Na tym świecie zostałem już tylko ja…
A jak zmieniła się piłka nożna? Widzę to w ligach zachodnich.
Ogląda pan takie mecze? Oczywiście, mam dekoder i dostęp do ligi angielskiej, hiszpańskiej. Oglądałem chociażby ostatnie El Clasico. Kibicuję Realowi Madryt.
Stąd dziś to białe ubranie? Zaraz założę koszulkę Cracovii i zmienimy nieco nastrój.
Wróćmy do wątku hiszpańskiego… Tam widzę coś, czego nie mogę odnaleźć w polskiej piłce. Nasza jest zbyt schematyczna, przewidywalna. A tam wszystko jest szybsze, dokładniejsze, zawodnicy szybciej myślą. Jedno podanie, bez przyjęcia. Widzę ten sam elementarz gry, który miałem na kursie trenerskim. Ci zawodnicy pokazują siłę, technikę, kondycję. Nasi mają nawet problemy z przyjęciem piłki, co jest nie do pomyślenia. Grają za wolno, nie ma gry na jeden kontakt.
Trzy lata temu wyraził pan nadzieję, że dożyje kolejnego tytułu mistrzowskiego Cracovii. Niektórzy myśleli, że to się stanie już w tym roku… Nie wiem, czy tak będzie. Mamy dobre miejsce i możemy mieć nadzieję, że pozostaniemy w grze.
Cieszę się bardzo, że nie odmówił mi pan rozmowy… Odmawiałem wielu. Nie czułem się zbyt dobrze. Ale naprawdę pan przyjechał z Warszawy?
Tak. Nie mogłem więc odmówić, skoro jest pan zainteresowany moimi losami.
Trening noworoczny 2021… Cóż, uśmiecham się w duchu i mówię sobie, że dobrze by było tam przyjść…
Źródło: TVP Sport 29 marca 2020
Poprzednik Aleksander Hradecki |
Pierwszy Trener przez 259 dni
|
Następca Marian Tobik |