Józef Kałuża: Różnice pomiędzy wersjami
Linia 88: | Linia 88: | ||
[[Grafika:Przegląd Sportowy 1936-02-08 Kałuża.png|thumb|300px|left|Kałuża na treningu, 1936 r.]] | [[Grafika:Przegląd Sportowy 1936-02-08 Kałuża.png|thumb|300px|left|Kałuża na treningu, 1936 r.]] | ||
[[Grafika:Przegląd Sportowy 1936-07-16 Kałuża.png|thumb|300px|left|Kałuża, podczas meczu Polska-Wacker: 2:0, 1936 r.]] | [[Grafika:Przegląd Sportowy 1936-07-16 Kałuża.png|thumb|300px|left|Kałuża, podczas meczu Polska-Wacker: 2:0, 1936 r.]] | ||
[[Grafika:Przegląd Sportowy 1936-12-17 Kałuża.png|thumb|300px|left|Kałuża, 1936 r.]] | |||
[[Plik:Przegl%C4%85d_Sportowy_1937-06-03_44_Ka%C5%82u%C5%BCa.png|thumb|left|Kałuża 1937 karykatura]] | [[Plik:Przegl%C4%85d_Sportowy_1937-06-03_44_Ka%C5%82u%C5%BCa.png|thumb|left|Kałuża 1937 karykatura]] | ||
==Biografia== | ==Biografia== |
Wersja z 17:53, 22 sie 2022
Józef Kałuża | |||
Informacje ogólne | |||
---|---|---|---|
Imię i nazwisko | Józef Ignacy Kałuża | ||
Urodzony | 11 lutego 1896, Przemyśl, Polska | ||
Zmarły | 11 października 1944, Kraków | ||
Pseudonim | Kowalski | ||
Pozycja | napastnik | ||
Wzrost | 166 cm | ||
Waga | 68 kg | ||
Wychowanek | RKS Kraków | ||
Kariera w pierwszej drużynie Cracovii | |||
Sezon | Rozgrywki - występy (gole) | ||
1912 1913 1914 1915 1916 1917 1918 1919 1920 1921 1922 1923 1924 1925 1926 1927 1928 1929 1930 1931 |
tow - 27 (22) a MG - 4 (2), tow - 26 (29) b MG - 3 (2), tow - 14 (15) b.d. tow - 3 (5) tow - 16 (33) tow - 27 (36) b.d. KA - 4 (10) MP - 8 (9), KA - 6 (15) KA - 5 (5) KA - 6 (4) KA - 8 (6) c - MP - 4 (4), KA - 9 (10) d KA - 3 (2) e 1L - 20 (9) 1L - 23 (10) - - a W 1912 brak składów i strzelców 2 meczów (2:5 i 0:0) | ||
↑ 1906-1919 oficjalne i towarzyskie, od 1920 tylko oficjalne mecze | |||
Debiut | 1912-04-07 Cracovia - BEAC Budapeszt 5:0 | ||
Ostatni mecz | 1931-05-25 Cracovia - Wisła Kraków 4:3 | ||
Kluby | |||
Lata | Klub | Występy (gole) | |
1910-1912 1912-1931 |
RKS Kraków Cracovia |
62 (36) | |
↑ liczba występów i goli w ekstraklasie i mistrzostwach kraju | |||
Reprezentacja narodowa | |||
1921-1930 | Polska | 20 (8) | |
Kariera trenerska | |||
Lata | Klub | ||
1927–1928 1930 1931 1932–1939 |
Cracovia Legia Warszawa reprezentacja Polski (zastępstwo) reprezentacja Polski | ||
j - jesień, w - wiosna |
Mistrz Galicji 1913 |
Mistrz Polski 1921 |
Józef Ignacy Kałuża urodził się 11 lutego 1896 w Przemyślu, zmarł 11 października 1944 w Krakowie. Urzędnik Warszawskiego Towarzystwa Ubezpieczeń.[1]
Najsłynniejszy gracz Cracovii, jeden z legendarnych polskich piłkarzy. Selekcjoner reprezentacji Polski.
W zarządzie Cracovii w 1945 r. działał również jego brat Hugo Kałuża.
Członek Rady Seniorów od 1937 r..
Biografia
Chociaż urodził się w Przemyślu jego rodzice przenieśli się do Krakowa gdy miał zaledwie kilka lat i jak się okazało pozostać miał tu już do końca życia. Był synem zawodowego podoficera armii Austro Węgier. Jego matka Magdalena z rodu Peterów, wychowywała go wraz z jego czterema braćmi. W Krakowie, mimo trudnej sytuacji materialnej ukończył szkołę powszechną, oraz seminarium nauczycielskie. Później rozpoczął pracę jako nauczyciel języka polskiego i śpiewu w szkole powszechnej przy ul. Żółkiewskiego. W szkole tej uczył aż do śmierci. Z piłką nożny zetknął się stosunkowo wcześnie, uprawiając ją na łąkach Podgórza i Błoniach. Już w 1909 roku grał w reprezentacji gimnazjum i w RKS „Czarni”. Dzięki wrodzonemu talentowi w listopadzie 1911 roku wystąpił w KS Cracovia, a w kwietniu 1912 roku wystąpił już w pierwszej drużynie, i odtąd grał w niej już przez cały czas. Po wybuchu pierwszej wojny światowej został wcielony do armii austriackiej, a po jej zakończeniu, i odzyskaniu niepodległości, wrócił do Krakowa, aby kontynuować swoją pracę zawodową i występy w klubie.
Pracował m.in. w 1921 r. również jako urzędnik w warszawskim towarzystwie ubezpieczeń[2] .
W 1923 roku ożenił się z Józefą Dudziak, a w rok później przyszła na świat córka Irena, której odtąd poświęcał wszystkie wolne chwile. Lata dwudzieste to lata jego największej sławy. Występując przez 18 lat w drużynie biało czerwonych, na pozycji środkowego napastnika, rozegrał 408 meczy, zdobywając w sumie 465 bramek w jednym meczu z lotnikiem aż 13!
Dwadzieścia razy występował w barwach Reprezentacji Polaki. Debiutował w Budapeszcie, kiedy Polska przegrała z Węgrami 1:0. Ostatni raz w reprezentacji wystąpił 10 czerwca 1928 w Warszawie podczas meczu Polska - USA 3:3. W reprezentacji strzelił 8 bramek.
Po zakończeniu kariery piłkarskiej Kałuża rozpaczą pracę organizacyjną, najpierw w Cracovii, a następnie, od 1930 roku pełnił funkcję kapitana sportowego w Krakowskim Okręgowym Związku Piłki Nożnej. W okresie tym był również wykładowej na kursach trenerskich. Działalność jego na tym odcinku przyczyniła się do wybrania go na stanowisko kapitana związkowego PZPN. Funkcję tę piastował od 1932 roku do wybuchu wojny.
Równolegle do pracy działacza i nauczyciela oraz działalności organizacyjno- szkoleniowej Kałuża poświęcił się pracy publicystycznej. Na łamach „Przeglądu Sportowego” i „Raz dwa trzy” publikował recenzje ze spotkań piłkarskich oraz, artykuły charakterze metodycznym. Ogłosił także kilka prac drukowanych w „Biuletynie Cracovia" oraz w wydawnictwach jubileuszowych Cracovii. Opracował także zagubiony podczas Powstania Warszawskiego podręcznik do gry w piłkę nożny. Jego bogatą i owocną działalność przerwał wybuch wojny. Okres okupacji spędził w Krakowie, często oglądając mecze piłkarskie, jakie organizowano na peryferyjnych boiskach, głównie na stadionie Juvenii. Nie angażował się jednak w organizowanie spotkań i w aktywne życie sportowe. Jego dewiza z tego okresu: „Młodzi niech sobie grają nam jednak nie można sprawiać pozorów, że życie sportowe w naszym podbitym przez najeźdźców kraju płynie normalnie”. Zajął się natomiast nielegalnym sportem piłkarskim, doceniając jego potrzebę dla fizycznego i moralnego rozwoju młodzieży. Odmówił proponowanej mu przez Niemców funkcji „sportfuhrera”dla ziem okupowanych, wymawiane się brakiem czasu i złym stanem zdrowia. Poświęcił się szkolnictwu.
W październiku 1944 roku zmarł nagle na zakażenie krwi. Choroba ta trwała zaledwie trzy tygodnie i była spowodowana prawdopodobnie wyczerpaniem nerwowym, którego objawy przejawiał Kałuża podczas okupacji hitlerowskiej . Kilka zastrzyków z penicyliny zdołałaby go uratować. Staraniem działaczy został pochowany na cmentarzu w Podgórzu. Pogrzeb jego stał się wielką manifestację całego sportowego Krakowa. Zjawili się na mm także przedstawiciele piłkarstwa śląskiego, aby oddać hołd pamięci tego świetnego polskiego piłkarza. Dla uznania jego wielkich zasług dla sportu polskiego, PZPN ufundował puchar jego imienia, o który walczyły w latach 1946-1947 i 1957-1961 reprezentacje najlepszych ośrodków piłkarskich w kraju.
źródło: Biuletyn Zwierzyniecki - Krzysztof Kowalski/cracovia.pl
Stanisław Mielech wspomina Kałużę
Pierwsze moje spotkanie z Józkiem zdarzyło się na krakowskich Błoniach. Mieliśmy tam swoją "paczkę", do której należeli: Przystawski, Domagalski, Świszczowski, Pałasiński, Tondos, Kowal i inni. Co jak co, ale wózki umieliśmy już dobrze kręcić. Kiwało się przeciwnika dla samej sztuki wózkowania, którą uważaliśmy za najważniejszą z umiejętności piłkarskich. Zdobycie bramki, jeżeli przy tym nie przewózkowało się bramkarza, nie było cenione. Paczka nasza znana była na Błoniach jako najsilniejsza.
Zdarzyła się nam raz sposobność rozegrania zawodów z dobrym przeciwnikiem, lecz nie mieliśmy pełnego składu. W tym momencie jakiś mały, niepozorny uczniak, przysłuchujący się naszym pertraktacjom z przeciwnikiem, ozwał się nagle:
- Ja mogę zagrać. Poprowadzę wam atak.
- A w jakiej paczce grywałeś dotychczas?
- W Podgórzu.
Była to dla nas prawie obraza. Podgórze było w naszych pojęciach dzielnicą niepotrzebnie przyłączoną do Krakowa, sportowo "nieważną". A tu jakiś Podgórzanin miał ambicje nie tylko zagrać w naszej paczce, ale i poprowadzić nasz atak, atak najlepszej paczki na Błoniach! Śmieliśmy się z tego serdecznie, a on tylko patrzył na nas ironicznie. Wreszcie któryś z nas rzekł:
- Jak on jest z Podgórza, to chyba musi grać.
I znowu śmieliśmy się myśląc, co to będzie za heca z tym podgórskim beanem.
Zaczęła się gra i... tego dnia poznaliśmy Józefa Kałużę. Nim to był bowiem ów niepozorny uczniak. To co on wówczas wyprawiał na boisku było kunsztem, którego jeszcze nie znaliśmy. Grał inaczej niż my wszyscy. Piłka słuchała go, kleiła mu się do nogi. Wózkował świetnie, lecz wózkiem trudno nam było zaimponować. Rewelacją dla nas były natomiast jego strzały, ustawianie się do piłki, wybieganie na pozycję, wypuszczanie piłek łącznikom na przebój lub na skrzydła. Jego zagrania powiązały nasze bezplanowe indywidualne gierki i nadały im sens. Jak łatwo było przy nim zdobywać bramki. Od tego meczu zyskaliśmy w nim wodza i promotora naszych piłkarskich poczynań.
Kałuża jednak niedługo udzielał się na Błoniach. Zaczął wnet grywać w klubach; najpierw w Robotniczym Klubie Sportowym, a potem w Cracovii. Atak Cracovii prowadził w 1912 roku wiedeńczyk Singer, ten sam, który po powrocie do Wiednia zagrał w reprezentacji Austrii przeciwko Włochom i strzelił dwie bramki. Jakież było zdumienie sportowego Krakowa, gdy rozeszła się wieść, że Singer ustępuje swego miejsca w ataku jakiemuś Kałuży, nieznanemu sztubakowi, a sam przechodzi na stanowisko środkowego pomocnika.
Okazało się, iż kierownictwo Cracovii nie zrobiło błędu powierzając Kałuży pozycję kierownika napadu. Od roku 1912 przez 18 lat Kałuża prowadził atak tego klubu, kładąc podwaliny pod wielkość Cracovii.
Kałuża rozegrał 416 meczów w I drużynie Cracovii i drużynach reprezentacyjnych Krakowa i Polski. Według statystyki klubowej strzelił w tych meczach 465 bramek. Posiada on przy tym niepobity dotychczas rekord strzelania 13 bramek na jednym meczu (Cracovia - Klub Lotników Krakowa 30:0). W reprezentacjach Polski miał "abonament" na stanowisko środkowego napastnika. Mimo że w tym czasie grali tak wspaniali kierownicy ataków jak W. Kuchar, H. Reyman, Staliński i T.Grabowski - Kałuży nigdy nie przesuwano na inne stanowisko.
Kałuża nie miał dobrych warunków fizycznych. Był średniego wzrostu, wątły i przez pewien czas zagrożony gruźlicą. Na 100 m biegał bynajmniej nie w rekordowych czasach, a siła jego strzałów była również przeciętna. Pomimo to był postrachem wszystkich bramkarzy. Bramki zdobywał dzięki niezwykłej celności strzałów, które oddawał z każdej pozycji, i dzięki fenomenalnej orientacji w sytuacjach podbramkowych. "Kałuża ma oczy dookoła koszulki" - mówiono. Miał on jakiś instynkt ustawiania się do piłki i wyczuwania jej drogi. Zawsze był przygotowany do przyjęcia centry, zawsze był na pozycji, w początkowej fazie biegł do centry wolno, później bieg przyspieszał, a strzelał zwykle w największym pędzie, co wzmacniało siłę jego strzałów z pierwszego dotknięcia piłki. Przy bocznych podaniach przyziemnych często stosował taki manewr, że przepuszczał piłkę i biegnąc obok niej ociągał się ze strzałem aż do chwili, gdy bramkarz zmienił pozycję, by kryć większą przestrzeń bramki. Wówczas Kałuża posyłał mu piłkę w opuszczony przed chwilą róg.
Józek wiedział o tym dobrze, iż większość bramek zdobywa się w momentach, gdy bramkarz jest w ruchu, w balansie i swoim manewrem celowo prowokował bramkarzy do zmien pozycji. Był niezawodny, gdy chodziło o strzały z przeboju w momentach, gdy bramkarz wybiegał przeciw niemu z bramki, by zmniejszyć kąt strzelania. Być może że w czasach Kałuży nie było bramkarzy, którzy by w wybiegach z bramki wykazywali taki refleks i taką orientację jak obecnie Szymkowiak, ale nie widziałem bramkarzy, którzy by oko w oko z Kałużą idącym z piłką na przebój potrafili wybiegnięciem przeszkodzić mu w strzeleniu bramki.
Kałuża z jednakim skutkiem i równą łatwością strzelał prawą i lewą nogą. W przeboju nie potrzebował ustawiać sobie piłki do strzału z prawej nogi i nie sprawiało mu trudności prowadzenie piłki lewą nogą, a oddanie strzału prawą. To właśnie najbardziej myliło bramkarzy. W momentach przebojów, na krótkich odcinkach, Kałuża zdobywał się na niezwykłą szybkość. [...]
Kałuża biegał jak zając na dystansie 20 m. Poza tym biegał ekonomicznie, nigdy nie rozwijał większej szybkości niż trzeba, wiedział dobrze, kiedy należy przetrzymać piłkę, aby partner mógł wyjść na pozycję, a kiedy ją oddać w rytmie ataku, aby piłka nie zastała partnera w rejonie spalonym.
Mimo niewielkiego wzrostu Kałuża grał bardzo dobrze głową dzięki doskonałej skoczności. Chętnie trenował skakanką. Piłkę uderzał głową z wielką siłą i dlatego jego główki miały dużą szybkość. Na piłkę chodził bardzo odważnie i z tego powodu często odnosił kontuzje, zwłaszcza na meczach z krajowymi drużynami, które widziały w nim najlepszego zawodnika Cracovii i starały się unieszkodliwić go za wszelką cenę.
Na meczu nieraz się zdarza, iż w pewnych momentach publiczność widzi jasno rozwiązanie sytuacji podbramkowej, wie jak zawodnik powinien zagrać, w jakiej chwili, w jakim ułamku sekundy oddać strzał - lecz doznaje zawodu, bo gracz tego nie widzi, przegapia moment najodpowiedniejszy do strzału wózkując lub szybując piłką, a tymczasem prześwit w murze obrońców zamyka się. Wielka popularność Kałuży miała źródło w tym, że Kałuża nigdy takich zawodów nie sprawiał publiczności.[...]
Kałuża strzelał do bramki tylko piłką będącą w ruchu. Nigdy nie egzekwował rzutów wolnych i karnych. Do pierwszych brak mu było "atomowych" strzałów, a do drugich nerwów. Tym cenniejszy - w porównaniu z innymi "królami strzelców" jak Reyman, Peterek czy Kossok - był jego rekord bramek zdobytych z przebojów i kombinacji.
Mimo rekordów sławę swą zawdzięcza Kałuża nie tyle swoim zdolnościom technicznym co taktycznym. On to wprowadził w Cracovii system gry opartej na stylu szkockim krótkimi, celnymi podaniami. Podstawą kombinacji Kałuży był trójkąt. Piłka szła od Kałuży do łącznika i wracała do Kałuży. Czas lotu piłki i jej gaszenia Kałuża wykorzystywał do wybiegnięcia na pozycję. Świetnie też prowadził grę skrzydłami. Przeciwnik wzięty w tryby kombinacji Kałuży przez jakiś czas rzucał się jak ryba w sieci, na próżno biegał za piłką od jednego zawodnika Cracovii do drugiego, a gdy się zmęczył Cracovia zbierała plon taktyki Kałuży.
Takim był Kałuża jako piłkarz. Był on talentem samorodnym, wszystkie umiejętności piłkarskie zdobył wcześniej niż zaczął grać w klubach. Grając w klubach zmężniał jedynie i nabrał szybkości.
Kałuża nie pił alkoholu i nie palił tytoniu. Nigdy nie grał dla poklasku galerii i od partnerów żądał również gry poważnej dla wyniku, dla barw Cracovii. Z tego powodu na boisku dochodziło nieraz do scysji między nim a młodszymi kolegami, których ostro karcił. Poza boiskiem był natomiast przemiłym kompanem. Żywy temperament popychał go czasem do zatargów z sędziami, którzy byli jednak dla niego pobłażliwi mając na uwadze jego zasługi dla piłkarstwa.
Gdy uznał, że czas jest ustąpić miejsca w drużynie młodszym, Kałuża wziął się do dziennikarstwa sportowego i pracy organizacyjnej. Jako dziennikarz wkrótce dał się poznać wnikliwymi analizami gry. W Powstaniu Warszawskim przepadł ponoć rękopis napisanego przez niego podręcznika gry w piłkę. Na stanowisku kapitana związkowego PZPN przez wiele lat wyznaczał zawodników do reprezentacji państwowych i cieszył się niekwestionowaną przez nikogo sławą autorytetu i szczęśliwej ręki.
W czasie wojny Kałuża jako jeden z niewielu członków zarządu PZPN, którzy pozostali w kraju, skupiał wokół siebie sportowców i po cichu kierował ruchem sportowym. We wspomnieniu o nim zamieszczonym w wydawnictwie jubileuszowym 40-lecia Cracovii czytamy: "Bolał nad tym, iż bezlitosny wróg tępiąc wszystko co polskie z równie wielką nienawiścią jak do kultury i nauki polskiej odniósł się do sportu polskiego, grabiąc wszystkie stadiony i skazując młodzież polską na przymusową bezczynność lub na uprawianie sportu gdzieś daleko poza rogatkami miasta. Kałuża był za tym, żeby młodzież grała w piłkę. Uważał jednak, że nie wolno tymi zawodami stwarzać pozorów, że życie w kraju płynie normalnie." Z tych powodów w czasie okupacji nie uczęszczał na zawody. Nie doczekał się oswobodzenia Polski.
Artysta footballu - Józef Kałuża: O sobie i swych towarzyszach z boiska
Mam powiedzieć coś o swej przeszłości piłkarskiej. Przyznam się, że czynie to chętnie, bo powrót choć tylko myślą do dawnych, lepszych czasów jest rzadką dziś radością dla każdego starego piłkarza, wychowanego w innych, niż dzisiejsze, warunkach i ideałach.
Błonia krakowskie, kolebka całego szeregu znanych graczy, pozwoliły Cracovii w r. 1911 znaleźć we mnie talent. Nie mając nawet sposobności do pokazania się w rezerwie, już z wiosną r. 1912 znalazłem się w I drużynie, w której grali wówczas m. in. ś.p. Poznański, ś.p. Pollak, Singer, bracia Traubowie, Synowiec, dr. Lustgarten i t.d.
Mimo moich 15 lat i wagi o wiele mniejszej niż piórkowej, trener Cracovii, Kożeluch, zakwalifikował mnie na stałe do I drużyny. Niemałą zasługę w tem miał sam Kożeluch, no i Singer, od którego zdobywałem pierwsze wiadomości taktyczne.
Ciekawie trenował nas Kożeluch. Np. strzelanie: kto trafił w pewne zgóry oznaczone miejsce w bramce, otrzymywał czekoladę. Wkrótce mnie i Mielecha „odstawiono” od strzelania, ponieważ brakowało stale czekolady dla innych.
W r. 1912 zostałem po raz pierwszy „repem”, zapoczątkowując serję zawodów między miastowych Lwów – Kraków o puchar prof. Żeleńskiego. Strzeliłem wówczas pierwszą bramkę, by po latach 14 w r. 1925 strzelić też i ostatnią – i w ten sposób przyczynić się do zdobycia pucharu dla Krakowa. Z obu stronach zarówno lwowskiej jak i krakowskiej, ja jeden grałem w r. 1912 i 1925.
Jako uczniak i piłkarz równocześnie - nie zawsze spotykałem się z sympatją ze strony władz szkolnych. Wszelakiego rodzaju kawały w celu zmylenia czujności dyrekcji szkoły urwały się wreszcie w r. 1913. Zostałem "wylany" za branie udziału w grze... niemoralnej, ponieważ miałem gołe kolana.
Za kilka dni jednak wróciłem do szkoły, dzięki interwencji.
Powojenne zmiany odbiły się też i w piłkarstwie.
Z towarzyszy moich z przed wojny niewielu ze mną do dziś w drużynie zostało. Resztki te uzupełniono młodemi siłami znakomicie.
Cikowki, Gintel, Sperling, ś.p. Kotapka razem ze staremi wygami jak ś.p. Poznański, Mielech, Synowiec, Fryc, złożyli się na drużynę, która w r. 1921 osiągnęła bezsprzecznie najwyższy dotąd poziom piłkarstwa polskiego.
Atak z r. 1921 w składzie Mielech, ś.p. Kotapka, ja, Kogut i Sperling był groźny dla każdej drożyny kontynentalnej. To też wyniki Cracovii z tego okresu np. M.T.K 0:0, F.T.C. 0:1 w Budapeszcie, Ujpesti 2:1, a więc z piłkarzami elity kontynentalnej, były świetne. W tym roku gram w pierwszej reprezentacji Polski przeciw Węgrom w Budapeszcie (0:1), Cracovia zaś zdobywa mistrzostwo Polski.
Śmierć ś.p. Kotapki w r. 1922 powoduje obniżenie poziomu gry ataku Cracovii.
Dzisiejszy poziom Cracovii, mimo osiągniętych dobrych wyników, nie jest tym z r. 1921. Różnica uderza przedewszystkiem w grze ataku. Dziś gra się może bardziej skutecznie, jednak nie ma w grze tego piękna roboty koronkowej co dawniej.
W ciągu 15 lat "kopania" grałem przeszło 300 razy w barwach Cracovii, strzelając przytem około 400 bramek.
W różnego rodzaju reprezentacjach uczestniczyłem około 50 razy.
Józef Kałuża
Źródło: Wyznania Józefa Kałuży w "Przeglądzie Sportowym" z 1926 roku. [4]
Wg. Dziennika Polskiego przez okres okupacji Józef Kałuża pracował nad "Księgą Pamiątkową Sportu Polskiego"[3].
Piłkarz Cracovii, trener, dziennikarz... Koleje losu Józefa Kałuży
Rozmowa z Ireną Kałużą, córką Józefa Kałuży, legendy Cracovii.
Tomasz Gawędzki: Podobno w wieku 92 lat rozpoczyna pani dzień od prasy sportowej?
Irena Kałuża: To prawda. Staram się śledzić ją na bieżąco. Czytam najczęściej wszystko, co dotyczy Cracovii i drugiego ulubionego klubu - Manchesteru United. Wiem, że teraz te "Diabełki" słabo grają, nie są już mistrzami Anglii. Kiedy trenował ich Alex Ferguson, byli wielcy. Jak kiedyś Cracovia. Teraz lepsze od United są chyba "Lisy" z Leicester. Pamiętam, że kiedy przed laty byłam w Wielkiej Brytanii, to ten klub niewiele znaczył.
Od kiedy kibicuję Manchesterowi?
-Dobre pytanie. Nie pamiętam, to moje trzymanie kciuków za nich zaczęło się tak dawno, że ho, ho...
Jako córka takiego piłkarza, jakim był Józef Kałuża... Chyba nie mogła pani nie kibicować Cracovii?
-Odkąd zaczęłam być świadoma sławy ojca, to nie było innej możliwości. Z mamą kibicowałyśmy Cracovii całym sercem. Ale nie miałam czasu, żeby chodzić na mecze. Była szkoła, potem matura. To było dla mnie najważniejsze i zajmowało większość czasu.
Jakim byłem ojcem?
-Ja prawie ojca wtedy nie znałam. Ciągle go nie było, ciągle gdzieś się spieszył - a to na mecz, a to do redakcji gazety. Właśnie siedzi pan na miejscu, na którym pisał na maszynie teksty do "Przeglądu Sportowego". Łatwo było zgadnąć, kiedy był w domu. Gdy zbliżałam się do drzwi kamienicy, słyszałam odgłos stukania w klawisze. Dziennikarstwo go pochłaniało najbardziej poza piłką, kochał to. Często zaraz po meczu biegł do redakcji, żeby spisać wszystko na gorąco, żeby niczego nie zapomnieć. Kiedy wracał, najczęściej już spałam. A gdy wstawałam do szkoły, jego już nie było. I tak cały czas. Trudno mi się było spotkać z własnym ojcem, nawet w domu.
Nazwisko w dzieciństwie pani bardziej pomagało czy ciążyło?
- Na ogół pomagało, ale żeby tata z własnej inicjatywy coś mi załatwił, to nie. Kiedy musiałam podjąć jakąś ważną decyzję, na przykład w kwestii szkoły, umywał ręce. Mówił czasem, że dużo może, ale nie chciał nigdy nadużywać popularności. Chyba że chodziło o piłkę. Teoretycznie wszystkie decyzje były na głowie ojca, ale nie był z tego powodu zbyt szczęśliwy. Mama miała na imię Józefa, tata Józef, pięknie się dobrali. Założę się, że w żadnej książce pan takiej informacji nie znajdzie.
Zgadza się. Nie ma o tym słowa nigdzie.
- A ponoć w internecie jest wszystko (śmiech ).
Jak wtedy wyglądały relacje pomiędzy Wisłą i Cracovią?
- Nie przyglądałam się temu jakoś bardzo wnikliwie, ale na pierwszy rzut oka dało się wyczuć, że piłkarze specjalnie za sobą nie przepadają. W mieście mówiło się, że wiślacy i pasiacy się kolegują, ale to gruba przesada. Tata nie wypowiadał się o Wiśle z sympatią. Na pewno nie. Nie miał powodów. Ale żeby ich nienawidził, to też nie mogę powiedzieć. Po prostu rywalizowali ze sobą na wszystkich płaszczyznach, na boisku i poza nim też. Czasem coś opowiadał, ale jako mała dziewczynka nie słuchałam uważnie, bo piłka mnie wtedy średnio fascynowała. Ojciec grał, był pasiakiem, reprezentantem Polski - najważniejsze wiedziałam.
Widziała pani kiedyś ojca na boisku?
- Nigdy. Nie chodziłam na mecze. Owszem, mama mnie zabierała na Cracovię, kiedy miałam pięć-sześć lat, ale kompletnie nic z tego okresu nie pamiętam. Oprócz jednego zdarzenia. Na jakimś meczu miałam już dość siedzenia na twardej drewnianej ławce i postanowiłam sobie pospacerować. Zeszłam z trybuny i stałam metr od linii bocznej boiska. Chciałam posłuchać odgłosu kopania piłki, co piłkarze krzyczą do siebie. A co usłyszałam? Trzask łamanej kości! To było straszne, długo ten dźwięk brzęczał mi w uszach. Od tamtej pory nigdy więcej nie odważyłam się zbliżyć do murawy w czasie meczu. Kiedy zaczęłam regularnie chodzić na stadion, tata już nie grał. Później już nigdy nie byłam na Cracovii. Widziałam tylko zdjęcia nowego stadionu. Piękny!
W Cracovii grało w tamtych latach kilku Żydów, choćby Leon Sperling czy Ludwik Gintel. Traktowano ich inaczej?
- Absolutnie nie, Żydzi mieli spokój w Krakowie ze strony Polaków. Czasem jacyś studenci wykrzykiwali antysemickie hasła na Podgórzu, ale to były incydenty. Nie pamiętam, by ich represjonowano. Tata ze wspomnianymi piłkarzami był w bardzo dobrych relacjach, to byli prawdziwi przyjaciele z boiska. Wspierali się, pomagali sobie w rozmaitych sprawach.
Ale w Wiśle Żydzi nie grali.
- Bo Cracovia przyjmowała wszystkich, była multikulturowa. Żydzi stanowili w pewnym momencie połowę społeczeństwa Krakowa. Wspomniani przez pana Sperling i Gintel byli gwiazdami drużyny nie mniejszymi niż mój ojciec. Ludzie ich znali, podziwiali, oklaskiwali. Podejrzewam, że większość nawet nie miała pojęcia, jakie mają korzenie. To było nieistotne. Ważne, że grali pięknie, ku chwale Cracovii.
Kałuża nie tylko błyszczał w Cracovii, ale też w reprezentacji. Pojechał nawet do Berlina w 1936 roku na igrzyska olimpijskie, ale już jako selekcjoner.
- Pamiętam to doskonale. Z racji wieku wiele faktów zapomniałam, ale to akurat mocno siedzi mi w głowie. Wtedy w domach nie było telewizorów, tylko radia. U nas w domu wyłącznie ja potrafiłam obsługiwać odbiornik, więc byłam niezastąpiona. Audycje o sporcie, doniesienia z berlińskich igrzysk szły późnym wieczorem. Musiałam więc stroić radio, byśmy się dowiedzieli, jak poszło ojcu i jego piłkarzom. Dzięki temu wyzwoliłam się w końcu z chodzenia spać z kurami (śmiech ).
Reprezentacja zajęła wtedy czwarte miejsce.
- Wielki sukces. Ojciec był kapitanem PZPN-u - tak wtedy nazywano selekcjonera, który wybierał piłkarzy do reprezentacji. Nie był trenerem, choć wszyscy o nim tak właśnie błędnie piszą w różnych opracowaniach i książkach dotyczących Cracovii czy kadry narodowej. Przed wyjazdem do Berlina ojciec się obawiał, co to będzie. Sytuacja polityczna była już bardzo napięta, wszędzie mówiono, że lada dzień Hitler zaatakuje Polskę. Jechali tam, nie wiedząc, co się za chwilę wydarzy. Pamiętam, że ojciec się bał. Jak wrócił, to mówił, że widział jedno wystąpienie Hitlera i był przerażony tym, co usłyszał. Wiedział, że wojna jest nieunikniona.
Zanim doszło do jej wybuchu, pojechał na piłkarskie mistrzostwa świata we Francji w 1938 roku.
- To tam nasi przegrali z Brazylią?
Dokładnie, 5:6 po dogrywce. Pamięć ma pani świetną.
- Eee, gdzie tam. Po prostu niektóre rzeczy pamiętam lepiej, a niektóre słabiej. Stara już jestem trochę. A o Francji tata niewiele mówił, przynajmniej nic szczególnego nie przychodzi mi do głowy.
Niektóre źródła podają, że pani ojciec miał gruźlicę i zmarł wskutek powikłań.
- Bzdura! Ojciec prawie w ogóle nie chorował. Był piłkarzem, miał świetną wydolność i cieszył się dobrym samopoczuciem. Nigdy nie palił, alkoholu też nie pił, był zdrów jak ryba. Zmagał się z zapaleniem opon mózgowych i gdyby wtedy w Polsce był dostępny lek, który odkrył Fleming, spokojnie pożyłby jeszcze wiele lat. Jeśli gdzieś krążą takie plotki, że ojciec zmarł wskutek chorób związanych z dolegliwościami płucnymi, to są to kłamstwa. Czytałam książkę Mielecha i muszę przyznać, że zawiera wiele zmyślonych historii, które być może sam sobie wymyślił na potrzeby publikacji. Ojciec walczył z zapaleniem opon mózgowych. Przetaczano mu nawet krew ode mnie. Pierwszy raz w życiu wtedy piłam koniak, żeby była rzadsza. Nie wiedziano wówczas, jak to leczyć, jak z tym walczyć. Takie są fakty w sprawie śmierci mojego ojca. Proszę to napisać i mocno podkreślić, że wszystkie inne wersje są po prostu nieprawdziwe. Ale się wściekłam!
Mielech dokładnie napisał w książce "Gole, faule i ofsajdy" tak: "Kałuża nie miał dobrych warunków fizycznych. Był średniego wzrostu, wątły i przez pewien czas zagrożony gruźlicą".
- Nie był wysoki, to fakt, ale z tego, co o nim wyczytałam w starych wydaniach "Przeglądu Sportowego", na boisku był fenomenalny. Miał oczy dookoła koszulki, widział wszystko. Średni wzrost? W porządku, ale główkował nie gorzej niż piłkarskie dryblasy. Technicznie był nienaganny, te nikłe warunki fizyczne niwelował sprytem, wolą walki, sercem do gry. A z tą gruźlicą to już panu wszystko wyjaśniłam.
Mielech pisał też, że Kałuża przez to, że chorował właśnie na gruźlicę, jeździł do Zakopanego, bo tam było czyste powietrze i tak mu lekarz zalecił.
- Po raz kolejny nieprawda! Brat ojca mieszkał na Podhalu, ożenił się z góralką i prowadzili tam pensjonat w Poroninie. Jeździłam tam z mamą w ciągu roku, bo ojciec był zajęty piłką. On z kolei wyjeżdżał tam najczęściej w czasie ciepłych miesięcy i często zabierał mnie na piesze wędrówki po górach. Te zdjęcia, które panu dałam, między innymi z Morskim Okiem w tle, są właśnie z tych naszych wspólnych wypraw. Lubiłam chodzić po górach z ojcem, bo wtedy wreszcie mogłam spędzić z nim trochę więcej czasu. I gadałam do niego po angielsku.
Skąd się wzięła u pani fascynacja językiem angielskim?
- Języki obce od dawna mnie interesowały. W szkole grałam na fortepianie, robiłam szybkie postępy, wydawało się przez moment, że to będzie moja ścieżka życiowa. Egzaminy zdawałam koncertowo (śmiech ). Pokazałabym panu dyplom z egzaminu końcowego, ale gdzieś się zagubił. Uczyła mnie Żydówka, którą później wywieziono wraz z mężem do Auschwitz i mój zapał zniknął. Kiedyś nawet napisała do mnie z obozu, miała nadzieję, że wróci do Krakowa. Nigdy nie wróciła. Szkoda, że nie zachowała się ta korespondencja, miałby pan sensacyjne dokumenty do książki. Potem rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, wybrałam anglistykę. Zdolna byłam, ale nawet nie marzyłam, że później będę pracowała na uczelni.
Góry, język angielski, ale chyba ważniejsze dla pani było coś innego?
- Podczas wyjazdów w góry robiłam samotne wyprawy do zakopiańskiego kina. Na piechotę, czasem pociągiem, choć rzadko. Najczęściej szłam siedem kilometrów w jedną stronę, potem w drugą. Nawet myślałam czasem, że fajnie byłoby zostać dziennikarką filmową. Uwielbiałam romanse, oglądałam tylko Hollywood. Czułam pociąg do języka angielskiego, a najlepiej uczyć się ze słuchu. Oglądałam więc amerykańskie filmy ile wlezie. To znaczy na ile wystarczyło pieniędzy. Niektóre filmy widziałam po kilkanaście razy.
Ojciec wolał dać pani na kino, niż kupić sobie na przykład butelkę dobrego alkoholu?
- Tata nie lubił alkoholu. Może dziś to brzmi trochę śmiesznie, bo piją wszyscy i wszędzie, piłkarze też, ale wtedy - po pierwsze - to nie był łatwo dostępny produkt, a po drugie - ojciec nie miał czasu. Zawsze miał coś do roboty - a to mecz, a to jakiś wyjazd na gościnne występy, a to sprawy związane z PZPN-em i reprezentacją. Potem, jak mówiłam, pisał do gazet, więc notorycznie nie miał czasu.
Ale piłkarze, co wyczytałem w różnych starych gazetach, za kołnierz wtedy raczej nie wylewali.
- Być może. Ja mogę mówić tylko o tacie. On nie pił. Może raz czy dwa na jakimś jubileuszu Cracovii wychylił kieliszek dla towarzystwa, ale nic więcej. Nie ciągnęło go do butelki. Palić też nie palił. Musiał mieć mocny charakter, bo Cracovia była wszędzie podejmowana z wielkimi honorami.
Wyczytałem nawet, że kilka razy próbowano spić zawodników przed meczem - na przykład w Poznaniu, Warszawie czy we Lwowie. To prawda?
- Były takie podchody, ale z Cracovią było trudno, bo tam prawie nikt nie pił. Nawet jak ojciec spotykał się w domu z kolegami z boiska, co zdarzało się bardzo rzadko, to nigdy na stole nie lądował alkohol. Tata miał zasady, których się mocno trzymał - zarówno jeśli chodzi o piłkę, codzienne życie, jak i dziennikarstwo.
Jakim był dziennikarzem?
- Zawsze podziwiałam w nim to, że gdy tylko skończył się mecz, miał już w głowie tekst, który chciał napisać. Siadał i strzelał z tych klawiszy maszyny do pisania jak z karabinu. Zastanawiałam się wtedy, jak on to robi. Miał wielką wiedzę o futbolu, długo grał na wysokim poziomie, więc chyba po prostu pisanie o piłce przychodziło mu łatwiej niż innym. Poza tym ojciec był słowny: jeśli obiecał w redakcji, że do określonej godziny dostarczy tekst, to dostarczał, choćby się paliło i waliło. Nie lubił i nigdy nie chciał odkładać roboty na później. Ja miałam tak samo podczas wielu lat pracy na uczelni, więc śmiało mogę powiedzieć, że tę cechę odziedziczyłam po tacie.
Miał jeszcze inne pasje poza piłką nożną i dziennikarstwem?
- Uwielbiał fotografować. Ależ on się wyżywał, mając aparat w ręku! Wszystkie zdjęcia, które mam z dzieciństwa, robił ojciec. Fotografia bardzo go interesowała, ale co najciekawsze, nie robił zdjęć sportowych. Najczęściej fotografował mnie albo dokumentował nasze górskie wędrówki. Widział pan te zdjęcia. Ojciec miał oko, potrafił uchwycić najlepszy kadr z danego wydarzenia.
Dokopałem się też do informacji, że w czasie powstania warszawskiego przepadły rękopisy Józefa Kałuży, które miały być wydane jako podręcznik dla przyszłych adeptów futbolu. Prawda czy fałsz?
- Prawda. Tata dużo pisał, spisywał wszystko, co uważał za ważne. Twierdził, że z jego doświadczeń ktoś może skorzystać, więc warto wszystkie te myśli przelać na papier.
Miał kilku przyjaciół w Warszawie
- ten, któremu dał notatki, nosił jakieś takie obco brzmiące nazwisko.
Gebethner.
- O właśnie, dziękuję za przypomnienie. To było małżeństwo, przyjaciel taty był księgarzem albo bibliotekarzem. Ojciec mu zawiózł swoje "dzieło", ale potem wybuchło powstanie i rozpętało się piekło, które pochłonęło zapiski i notatki ojca. Nigdy ich nie odnaleziono.
Źródła podają także, że po wybuchu wojny Józef Kałuża jako jeden z nielicznych nigdzie nie uciekał, tylko został w Krakowie i podtrzymywał futbol przy życiu.
- Znów ktoś mija się z prawdą. Ojciec kilka dni po wybuchu wojny uciekł z miasta na wschód, no bo na zachód nie było szans. Wrócił mniej więcej po trzech tygodniach.
Gdzie dokładnie przebywał?
-Był cały czas w drodze. Chyba przedzierał się do Lwowa, bo coś o tym wspominał. Chciał, by futbol w Krakowie nie zginął. Starał się, ale Niemcy skutecznie wszystko utrudniali. Dopiero po dwóch latach, czyli w 1941 roku, coś drgnęło. Skupiał krakowską młodzież i kopali piłkę. Potem okupant znów wszystkiego zabronił, kary za złamanie reguł były straszne. Można było stracić głowę, a ojciec chciał żyć. Niemcom zależało, żeby poprowadził ich reprezentację, dawali mu mieszkanie, papiery. Obiecywali, że jego rodzinie w czasie wojny nie spadnie włos z głowy. Ojciec nie chciał o tym nawet słyszeć!
Pani ojciec urodził się w Przemyślu. Jak trafił do Krakowa?
- Przemyśl był głęboką prowincją. Ojciec był ciekawy świata, a wtedy naszym pępkiem świata był Kraków. No, może jeszcze Warszawa. Tata chciał się wyrwać i zasmakować innego życia. Każdy, do dziś, kto zmienia miejsce zamieszkania, chce polepszyć swój byt. Nie inaczej było w tym przypadku.
Słyszała pani o projekcie, by pod stadionem Cracovii stanął pomnik Józefa Kałuży?
- To on jeszcze nie stoi? Byłam przekonana, że tatuś już wrócił do domu. Dlaczego jeszcze nie ma tego pomnika?
Miasto wydało zgodę na budowę, projekt jest zaakceptowany, ale brakuje pieniędzy.
- Jak zwykle wszystko rozbija się o finanse. Gdyby tata żył, w mig by załatwił sponsora. Cóż, trzeba czekać, może się uda doprowadzić tę sprawę do końca.
Pomnik będzie miał około dwóch i pół metra wysokości. Kibice zbierają fundusze. Józef Kałuża będzie uchwycony w pozie podczas oddawania strzału.
- No tak, ojciec był wielki (śmiech ). Pozostaje tylko czekać. To dobra inicjatywa, namacalny dowód uznania dla niego, podkreślenie jego zasług dla Cracovii. Młodzi kibice będą się mogli dowiedzieć, kim był mój ojciec. Bo na razie to wiedzą pewnie tylko tyle, że stadion mieści się przy ulicy Kałuży. Cracovia powinna się zatroszczyć o swoją legendę i postawić taki pomnik. Przygotować serię wykładów o Kałuży dla młodych sympatyków. Proszę im to ode mnie przekazać.
JAK TRAFIŁ DO CRACOVII* Józef Kałuża, dziś legenda i najwybitniejszy piłkarz, a zarazem trener, jakiego Cracovia kiedykolwiek miała. Trafił do Cracovii całkiem przypadkowo: spotkał na Błoniach paczkę chłopaków, którzy kopali piłkę. Jednym z nich był Stanisław Mielech, ówczesny napastnik Pasów. Po latach tak swoje pierwsze spotkanie z młodym Kałużą wspominał Mielech: "Zdarzyło się na krakowskich Błoniach. Mieliśmy tam swoją paczkę, do której należeli: Przystawski, Domagalski, Świszczowski, Pałasiński, Tondos, Kowal i inni. Paczka nasza znana była na Błoniach jako najsilniejsza. Zdarzyła się nam raz sposobność rozegrania zawodów z dobrym przeciwnikiem, lecz nie mieliśmy pełnego składu. W tym momencie jakiś mały, niepozorny uczniak, przysłuchujący się naszym pertraktacjom z przeciwnikiem, ozwał się nagle:
- Ja mogę zagrać. Poprowadzę wam atak.
- A w jakiej paczce grywałeś dotychczas?
- W Podgórzu. (...)
Zaczęła się gra i. tego dnia poznaliśmy Józefa Kałużę. Nim to był bowiem ów niepozorny uczniak. To, co on wówczas wyprawiał na boisku, było kunsztem, którego jeszcze nie znaliśmy. Grał inaczej niż my wszyscy. Piłka słuchała go, kleiła mu się do nogi. Rewelacją dla nas były jego strzały, ustawianie się do piłki, wybieganie na pozycję, wypuszczanie piłek łącznikom na przebój lub na skrzydła. Jego zagrania powiązały nasze bezplanowe indywidualne gierki i nadały im sens. Jak łatwo było przy nim zdobywać bramki. Od tego meczu zyskaliśmy w nim wodza i promotora naszych piłkarskich poczynań". Potem przedstawił cherlawego nastolatka Frantiskowi Kożeluchowi, trenerowi Pasów. Kożeluch, patrząc na umiejętności Kałuży, był pod takim samym wrażeniem jak Mielech i spółka. Zaryzykował i włączył młodziana od razu do pierwszej drużyny. Wystawił Kałużę do składu przeciwko BEAC Budapeszt. Cracovia w niedzielne popołudnie 7 kwietnia 1912 roku (Kałuża miał 16 lat) rozprawiła się z drużyną węgierską 5:0, a premierową bramkę w pasiastych barwach strzelił właśnie "Józio", na 3:0. Publiczność piała z zachwytu, a wśród zawodników węgierskich Kałuża zdobył renomę i szacunek.
- Fragment książki "Cracovia znaczy Kraków. Historia w Pasy" "Cracovia znaczy Kraków. Historia w Pasy" Tomasz Gawędzki, wydawnictwo SQN, 2016
źródło: Gazeta Wyborcza z dnia 29 lipca 2016 r.
Po Hiszpańskiej Eskapadzie
Przegląd Sportowy
Posłuchajmy ciekawych wspomnień Józefa Kałuży, ongiś „tylko” środkowego napastnika – kapitana związkowego P.Z.P.N..
Na linii rozwojowej piłkarstwa polskiego, przede wszystkim jej kontaktów międzynarodowych, zajmowała Cracovia wyjątkową pozycję. Pierwsza z polskich klubów , w czasach zaborczych, zaliczona do najwyższej klasy piłkarzy, pierwsza też propagowała polskie piłkarstwo w większości krajów Europy.
Przywykli do takiej roli zawodnicy Cracovii, stanęli we wrześniu 1923 roku przed udziałem zmierzenia się z piłkarzami hiszpańskimi na ich gorącym terenie. A wiedzieć trzeba, że był to okres świetności Hiszpanów i Barceloną na czele, tą Barceloną, której nazwa stała się określeniem niezwyciężalności na swoim terenie. Do świetnej gry dołączali bowiem swoisty sposób walki, mający podłoże w temperamencie, wyjaśniającym do pewnego stopnia zamiłowanie ogólne do walk byków na arenie. „Sława” hiszpańskich sędziów uzupełniała grozę jaskini lwa, z której największe potęgi europejskie wracały pokonane.
Świadomość tego, co nas czeka, przytłumiła radość podróży o jakiej marzył wówczas każdy z poważnych klubów kontynentu. Barcelona, Walencja, Madryt, Vigo i Sevilla posiadały dla nas przecież tyle uroku, jeszcze z czasów szkolnych, że przewidziane 20 spotkań widzieliśmy znaczniej różowiej, niż to rzeczywistość potem okazała.
Tak się podróżowało
Na twardej ławie III klasy przemierzyliśmy całą Hiszpanię wszerz i wzdłuż. Sypialne miejsce na podłodze i półkach. „…” całodniowego wyżywienia w postaci wina, sera, sardynek, winogron i chleba zastępował dzisiejsze wagony restauracyjne. A przecież wszyscy byli zadowoleni , zgrani towarzysko i zawsze w humorze.. Nawet wtedy, gdy taki Tadzio Synowiec ( z którym miałem wspólny „ładunek”) rozbił ostatnią flaszkę z winem, czy też zgubił ostatnie pudełko sardynek, przeznaczone chytrze na okres głodu w ostatnich godzinach długiej podróży, jak można było gniewać się na niego, gdy poczciwy „Żyła” zbierał spokojnie resztki rozbitej flaszki i przyrzekał ją odkupić … ( a tu pragnienie pali), lub całkiem poważanie szukał zgubionych sardynek w … kieszonce kamizelki. Ile to wesołości wywoływał Przeworski skutkami działania oliwek i świeżych fig, które dowcipnie podawał młodszym niedoświadczonym.
„Hiszpańska gra”
Zaraz w Barcelonie przekonaliśmy się, co to jest hiszpańska gra. Po remisie 1:1 w pierwszym dniu, w drugim po pauzie przy stanie 1:2 straciliśmy Popiela w bramce i musieliśmy skapitulować przed przeciwnikiem, któremu jedynie Chruściński z naszej strony godnie odpowiadał, stosując te same metody, co gospodarze. On też imponował Hiszpanom i był generalnym strzelcem bramek. Mimo to, był dzieckiem wobec takiego Montesa, środkowego napastnika Walencji.
Cikowski, Gintel, a przede wszystkim Fryc do tchórzów nie należeli, a przecież najczęściej poprawiali rzekome opadające pończochy w chwili, gdy należało stanąć do walki z rwącym ku naszej bramce Montesem. Rozbity Popiel, potem zastępujący go Przeworski, a wreszcie Fryc ( jako bramkarz, bo tu nie wypadało mu uciekać z bramki czy poprawiać pończochy), byli ofiarami diabelskiego napastnika. Cóż więc dziwnego, że na różne sposoby ustępowano mu z drogi, a na wszystkie zdecydowany w bramce Przeworski z płaczem apelował do kolegów słowami: „ Kozoki, samego mnie zostawiają”.
Z drugiej strony stwierdzić należy, że złośliwości Stycznia, który przymawiał Monstesowi do „ Torrosów”, przy równoczesnym naśladowaniu palcami rąk przy czole rogów byka, mogła być tą czerwoną płachtą dla Hiszpana. Dwa dni walenckiej „corridy” kosztowały nas dwie porażki 0:4 i 2:4 oraz kilku dobrze potłuczonych.
… i „sędzia”
W Madrycie „poznaliśmy” sędziego. Tu starczy powiedzieć , że nawet publiczność madrcyka stanęła w naszej obronie, a sędzia opuszczał boisko w otoczeniu żandarmów. Oczywiście przegraliśmy. W ciągu 9 dni graliśmy 6 ciężkich spotkań przy olbrzymich przejazdach kolejowych. Tego nikt nie mógł wytrzymać.
Odpoczęliśmy trochę nad Adriatykiem w Vigo. Zbyt miękka gra podobała się, ale nie była skuteczna, Kilka dni wolnych wyzyskaliśmy na wycieczki i kąpiel. Dysputy „chemika” Przeworskiego z „medykiem” Cikowskim na temat pirytu nie miały podłoża naukowego, nie mniej jednak do dnia dzisiejszego tkwią w pamięci słuchających. A taka scena z kubłem wody na głowy zbyt głośnych Hiszpanów, kłócących się pod oknami naszego hotelu w nocy. Potem znowu przygoda w czasie kąpieli, gdy przypływ wody zagroził naszym ubraniom, pozostawionym na brzegu. Synowiec uratował nas przed skutkami rajskiego powrotu tylko dlatego, że nie umiejąc pływać, znajdował się przy ubraniach.
Epilog w Sewilli
Pobyt w pięknej Sewilli zaokrąglił we wszystkich kierunkach sumę przeżyć i wrażeń. Z jednej strony piękno Alcazaru i katedry, z drugiej niesamowita walka na boisku z sędzią! Ostatni mecz postanowiliśmy stanowczo wygrać. Ryzyko kontuzji było już małe , bo wracać można było także przetrąconym. Zagraliśmy więc piękniej i skuteczniej. Chruściński szalał po hiszpańsku, nikt nie poprawiał pończoch. Niewątpliwie dobrej drużynie sewilskiej przyszedł z pomocą sędzia. Czynił to całkiem prosto. Nie pozwalał nam podchodzić ku bramce Sevilli, a przy naszym polu karnym zawsze coś znalazł.
Tragedia nastąpiła w chwili, gdy przy wyniku 2:2 strzeliliśmy 3 bramkę po przerwie. Teraz szlachetny arbiter począł nas dosłownie dusić. Każdej chwili groził nam karny, mimo największej ostrożności. To już chodząca legendarna uczciwość na boisku – Synowiec zawodnik, który do tej pory nigdy nie oponował sędziemu, nie wytrzymał i przemówił. Ale dość z tego kiedy …. obraz nie odpowiedział mu ani razu, bo sędzia żadnego języka prócz hiszpańskiego nie rozumiał.
Łacina Synowca
Filolog, przypomniał sobie wtedy łacinę i w pewnym momencie (jako kapitan drużyny) zaprotestował energicznie słowami: „Arbitre, non regle” – co miało oznaczać niezgodność decyzji sędziego z przepisami. Pierwszy w życiu protest Synowca (i ostatni), okazał się nieuzasadnionym. Sędzia bowiem zarządził z odległości 2 m od bramki rzut wolny, za rzekome bieganie bramkarza z piłką w rękach. Synowiec żądał zaś wycofania rzutu za linię pola bramkowego!.
Cierpienia na boisku powodowały pomyłkę Synowca, której nie mógł przeboleć już do końca swej chwalebnej kariery piłkarskiej. Nawet zwycięstwo 3:2 nie poprawiło mu humoru. „Non regle” przeszło do historii.
Długa, 3-dniowa droga powrotna , w czasie której oglądaliśmy walkę byków w Madrycie, obfitowała w dalsze przeżycia. Jakże bowiem nie wspomnieć o karawanie, posuwającej się wczesnym rankiem w deszczu za pojazdem z naszymi bagażami z Landau do Frankfurtu, gdzie znów Styczeń przeżywał dolegliwe chwile, mając w kieszeni zaledwie 2 miliony marek, podczas gdy „babcia” domagała się trzech za otwarcie „gabinetu konieczności”.
Miliardy!
Tymczasem dr Lustgarten kupował za miliardy bilety kolejowe, bo wieczorem kosztowały już kilka razy więcej. Luksus spania w lożach kina przez 2 programy, okazał się znacznie tańszy niż zamieszkanie przez kilka dni w hotelu dla cudzoziemców. Ale nikt z nas nie chrapał, co miało znaczenie zważywszy, że kin dźwiękowych wtedy jeszcze nie było.
Ze wspomnień starego piłkarza
Echo Krakowa cz.3
POCHWAŁA KAŁUŻY
Przed meczem ze Słupnem zażyłem brom.
Jak grałem dziś już dokładnie nie pamiętam. Zdają sobie tylko dokładnie sprawę jakim doskonałym dyrygentem i to nie tylko ataku ale całej jedenastki był śp. Kałuża.
Kierował on grą całej drużyny nie zapominając o pomocy i obronie mimo, iż nie było to przecież jego za-daniem jako kierownika ataku
Pamiętam. — gdy grając na prawym skrzydle otrzymałem piłkę od pomocnika i po minięciu przeciwni¬ka nie mając nikogo przed sobą będąc jednak jeszcze dość daleko od pola karnego usłyszałem doradczy głos Kałuży.
„Prowadź, — prowadź! Jeszcze, jeszcze, no teraz centruj".
Byłem wtedy na wysokości pola karnego, oddałem centrę, którą Kogut wziął na kapę i grzmotnął wysoko ponad bramkę.
Po spiorunowaniu wzrokiem Koguta, który milczkiem uciekał do tyłu — Kałuża podciągnąwszy nerwowym ruchem spodenki, spojrzał na mnie.
„Dobrze było" — rzucił krótko.
Tylko tyle słyszałem, gdyż Kałuża oszczędny był w pochwałach, i raczej lubił wszystkich krytykować na boisku, zwłaszcza gdy nie wykorzystywano jego doskonale wypracowanych pozycyj strzałowych.
Raz tylko mnie pochwalił, mało tego ucałował serdecznie.
Było to w r. 1921 na finałowym meczu o mistrzostwo Polski pomiędzy Polonią, a Cracovią wygranym przez nas 2:1.
Graliśmy w pełnym składzie, przyczym ja zastępowałem Koguta na lewym łączniku.
Przy stanie 1:1 na 10 minut przed końcem zawodów Kałuża dostał piłkę, ściągnął na siebie trzech graczy Polonii i głośno krzyknął:
„Chruściel"!
Wiedziałem co to znaczy — nie oglądać się na nic ani na nikogo, tylko pędzić na wolne pole pomiędzy obrońców. — Tak też zrobiłem.
W chwili, kiedy Kałuża idealnie wypuścił piłkę między obu beków dbając równoczesne o to abym nie był na spalonym, — Marczewski obrońca Polonii poszedł na mnie chcąc mnie ciałem odtrącić od piłki.
Przygotowany jednak byłem na to, Marczewski odpadł jak od gumy, ja zaś podprowadziłem piłkę jeszcze o krok i z odległości 12 m strzeliłem dołem koło słupka.
Świetna parada Janka Lotha była o sekundę spóźniona. Piłka trzepotała w siatce.
I wtedy Kałuża pochwycił mnie powracającego od bramki i serdecznie ucałował.
KAŁUŻA
Wycierpiałem się przy nim niemało na boisku, ale to, czego nauczyłem się od tego arcymistrza sztuki piłkarskiej, na długo pozostało w mej pamięci.
W swej świetnej formie, był on właściwie dość przykry dla swych współzawodników, specjalnie dla łączników i pomocników, a zwłaszcza środkowego.
Kałużę denerwowało wybitnie, gdy środek pomocy za dużo dryblował, nie podając mu piłki od razu.
Takim był Kałuża, — lecz gdy brakło go na boisku, drużyna traciła pewność siebie.
Czasem, gdy Kałuża był słaby względnie czuł się niedobrze, cała drużyna prosiła go przynajmniej o obecność na boisku.
Kałuża nie musiał grać, wydawało nam się, że wystarczy jego obecność i kierowanie naszą grą.
Pamiętna była wtedy piosenka. którą Cracovia śpiewała na każdym komersie, czy też wyjeździe: pierwsza jej zwrotka zaczynała się od następujących słów:
,,Ta Cracovia, cym bum bum -
doskonale gra
Nie dziwota, cym bum, bum –
O Kałuży w terazpasy.pl
terazpasy.pl
Zasmakować innego życia
By opisać jaki był początek owej historii należałoby się przenieść jeszcze do ostatnich lat XIX wieku i przewędrować kilkaset kilometrów na wschód – do Przemyśla. To tam dokładnie 11 lutego 1896 roku przyszedł na świat Józef Kałuża.
W jaki sposób kilkanaście lat później trafił do Krakowa? - Przemyśl był głęboką prowincją. Ojciec był ciekawy świata, a wtedy naszym pępkiem świata był Kraków. (...) Tata chciał się wyrwać i zasmakować innego życia. Każdy, do dziś, kto zmienia miejsce zamieszkania, chce polepszyć swój byt. Nie inaczej było w tym przypadku – wyjaśniała córka legendarnego piłkarza, profesor Irena Kałuża.
I rzeczywiście, innego życia Józef Kałuża miał okazję w Krakowie zasmakować. Trafił w sam środek rozkręcającego się na dobre szaleństwa piłki nożnej. Już w wieku lat jedenastu, być może dwunastu uganiał się za piłką po podgórskich łąkach. Na temat tego jak zaczynała się ta przygoda Józefa Kałuży z futbolem wiemy całkiem sporo, jednak paradoksalnie gdy zagłębić się w dostępne informacje, to okazać się może, że... wiemy wręcz zbyt dużo.
Uznawane niekiedy za pewnik fakty w zestawieniu z innymi – również uznawanymi za niepodważalne – relacjami przestają do siebie pasować, wręcz wykluczają się wzajemnie. Pojawiają się też co gorsza relacje absurdalne, "wyssane z palca" – być może zgrabnie brzmiące, więcej w sobie mające jednak z "miejskiej legendy", niż jakiejkolwiek historiografii.
O tym jak wyglądały owe początki przygody Kałuży z futbolem warto napisać w odrębnym tekście, by wskazać na wszystkie interesujące niuanse i konotacje pomiędzy klubami i zawodnikami. W tym miejscu przyjmijmy zgodnie z zapisem proponowanym przez Andrzeja Gowarzewskiego, że Kałuża występował: najpierw w zespole gimnazjalnym, prawdopodobnie w szkolnej Polonii , następnie zaś w Robotniczym Klubie Sportowym (zapewne w latach 1909-1911), aż wreszcie w listopadzie 1911 roku przystąpił do Cracovii.
W 1915 roku Józef Kałuża zdał maturę, następnie ukończył seminarium nauczycielskie, a po powrocie z wojska w roku 1917 został zatrudniony jako polonista w szkole nr. 38 przy ulicy Żółkiewskiego 15. Był także nauczycielem śpiewu i muzyki – sam grał na skrzypcach. Zaburzając nieco chronologię w tym miejscu można nadmienić, że w latach 60-tych dwudziestego wieku szkoła przeniosła się do nowej siedziby przy ul. Francesco Nullo (a od lat 90-tych nosi imię Bractwa Kurkowego), natomiast miejsce szkoły przy Żółkiewskiego zajęła inna placówka oświatowa: Żłobek Samorządowy nr 33. Niestety na samym budynku, który pozostał przecież na swoim miejscu, próżno szukać tablicy, która informowałaby krakowian o tym, że tu właśnie – aż do śmierci, przez pół życia! – pracował Józef Kałuża. A tablica przydałaby się tym bardziej, że niektóre źródła błędnie podają jakoby gracz Cracovii był polonistą w szkole im. Stanisława Żółkiewskiego, czyli... nigdzie, bowiem hetman Żółkiewski nigdy nie był patronem żadnej z krakowskich szkół.
Tablicy nie ma niestety również na kamienicy, w której mieszkał Józef Kałuża.
Od niedawna jest za to pomnik. Przy ulicy jego imienia, przy klubie najbliższym jego sercu.
Kałuża robi wrażenie
Tak swoje pierwsze spotkanie z Józefem Kałużą opisuje Mielech – jest to relacja-wspomnienie ze stycznia roku 1946:
Kałużę znałem jeszcze przed rokiem 1912 [w tym roku obaj spotkali się w Cracovii – przyp. P.M.], znałem go z krakowskich Błoń – tej kolebki footbalu i najwspanialszej akademii techniki piłkarskiej. Mieliśmy tam wówczas paczkę, do której należeli Reyman, Świszczowski, Satasiński (lub Sałasiński), Kowal, Tondos i inni. Już wózki to kręcić umieliśmy, kiwało się przeciwnika dla samej sztuki. Bramka, gdy się uprzednio nie przedryblowało bramkarza – nie była ważna. (...) Aż raz, gdy nam zabrakło kompletu, a przeciwna partia była bardzo silna, jakiś niepozorny uczniak zaproponował nam, że zagra w naszej drużynie. Nie było nikogo ze znanych, trzeba się było zgodzić. Daliśmy nowicjuszowi instrukcje jak ma grać, on wysłuchał tego z ironiczną miną i... w tym dniu poznaliśmy Józefa Kałużę. To było olśnienie. To, co ten mały sztubak wyprawiał na boisku było czymś, czego nie znaliśmy. Grał inaczej, niż my wszyscy. Piłka się go słuchała, kleiła mu się do nogi, wózek znał, ale tylko tym trudno nam było zaimponować. Rewelacją natomiast były dla nas jego strzały i jego taktyczne rozwiązywania problemów kombinacyjnych. Jego ustawienie się, wybiegi na pozycję, wypuszczanie piłek na przebój, prowadzenie gry skrzydłami – wszystko to nadało sens naszym wysiłkom i uczyniło grę zrozumiałą. Jakże łatwo było z nim strzelać bramki. Groźnego przeciwnika zmiażdżyliśmy wówczas, a było to jego, Kałuży, zasługą. Od tego momentu zyskaliśmy w nim wodza i promotora naszych poczynań piłkarskich.
Opisywane przez Mielecha wydarzenie – jego pierwsze spotkanie z Kałużą – musiało mieć miejsce w roku 1908, lub 1909; przy czym ta druga data wydaje się nieco bardziej prawdopodobna. Druga, bardzo podobna relacja pochodząca z książki wydanej 11 lat później, w której Mielech wymienia nieco zmieniony skład swej "paczki" z Błoń (zamiast Reymana występuje Przystawski, a Sałasiński to Pałasiński) tylko utwierdza w owym datowaniu.
A zatem już w wieku trzynastu lat Kałuża dysponuje niepoślednim piłkarskim zmysłem. Dalej Mielech pisze natomiast, że karierę klubową zaczął Kałuża w Robotniczym Klubie Sportowym. Dopiero po RKS-ie przyszedł czas na Cracovię.
Sam Kałuża w roku 1926 pisze zaś następująco: Błonia krakowskie, kolebka całego szeregu znanych graczy, pozwoliły Cracovii w r. 1911 znaleźć we mnie talent. Nie mając nawet sposobności do pokazania się w rezerwie, już z wiosną r. 1912 znalazłem się w I drużynie. Singer ustępuje miejsca
Podczas gdy na przełomie roku 1911 i 1912 Mielech wraz ze zrewoltowanymi "miniorkami" Wisły został przyjęty do Cracovii jako drugi zespół, szesnastoletni Kałuża wszedł do pierwszego zespołu Cracovii z drzwiami. A może nawet i z futryną. Przyjęty w szeregi klubu w listopadzie 1911 roku, w wieku 15 lat i 9 miesięcy, w niespełna dwa miesiące po swych 16 urodzinach Kałuża zadebiutował w pierwszym zespole. Oczywiście zadebiutował z golem, strzelonym w wygranym 5:0 meczu z BEAC Budapeszt.
Po owym debiucie podkreślano słuszny kierunek, w jakim zmierza zespół poszukując uporządkowania swej gry: Zmiany w składzie "Cracovii" okazały się korzystnemi. Dawny środkowy napastnik p. Singer grał w środku pomocy bardzo dobrze, budząc swą nader piękną grą entuzyazm – chwalił "Ilustrowany Kuryer Codzienny".
Kibice nie mogli się jednak nadziwić, że Richard Singer, znakomity środkowy napastnik, który trafił do Pasów z austriackiej Vienny i w latach 1910-1911 zdobył dla nich 37 goli w 43 oficjalnych meczach musi teraz ustąpić miejsca w ataku i cofnąć się do pomocy. I to ustąpić komu? Jakiemuś nieopierzonemu młokosowi, przychodzącemu do Cracovii z Robotniczego KS-u!
Szybko jednak kibice dostrzegli powody, dla których dokonano tej roszady.
Czeski szkoleniowiec Pasów, František Koželuh, miał w zwyczaju podczas treningów nagradzać piłkarzy łakociami za celność strzałów – kto trafił dokładnie "okno" otrzymywał kawałek szwajcarskiej czekolady. Kałuża zajadał się czekoladami na potęgę, co na początku Koželuha z pewnością bawiło, w końcu jednak przestało, bowiem skuteczność i dokładność strzałów Józka zaczęła poważnie zagrażać jego metodzie treningowej – aprowizacja w czekoladę nie nadążała za Kałużą.
Jeśli szukano więc w Cracovii skutecznego napastnika, to właśnie go odnaleziono. Nie trzeba było go importować z Wiednia, nie trzeba było szukać daleko – Kałuża sam przyszedł z Podgórza, przekroczył Wisłę i "wystawiał się" w największym być może ówcześnie "piłkarskim oknie wystawowym" Europy, na krakowskich Błoniach.
Okazało się (...) że kierownictwo sekcji nie popełniło błędu , bowiem w efekcie tej decyzji przez 18 lat Kałuża prowadził atak Cracovii, należąc do najlepszych graczy swego klubu i reprezentacji państwowej.
Na marginesie warto dodać, że także Mielech wkrótce dołączył do swego dawnego znajomego w pierwszym zespole "Biało-Czerwonych". Zajęło mu to jednak trochę więcej czasu, a konkretnie dwa miesiące więcej. W czerwcu 1912, gdy Mielech debiutował, Kałuża też strzelił – tym razem dwa gole.
Od tego momentu obaj zgodnie obdzierali Koželuha ze szwajcarskiej czekolady, aż w końcu – jak pisze Kałuża – zostali przez trenera odsunięci od tego rodzaju premii za treningowe osiągnięcia.
W ten oto sposób, ku uciesze pasiastej braci, zaczynała się zupełnie nowa era w krakowskim futbolu: era Józefa Kałuży.
W drodze na szczyt
W czasie swojej piłkarskiej przygody – jeszcze jako ucznia – spotykały niekiedy Kałużę przykre historie włącznie z... relegowaniem ze szkoły (na szczęście na krótko). Jak wyjaśnia niezorientowanym Mielech: wówczas młodzieży szkolnej nie wolno było należeć do klubów i występować publicznie w zawodach.
Można powiedzieć, że Kałuża miał z tym problem permanentnie, bo nie dość, że grał – to jeszcze grał tak, że mówiło o nim całe miasto.
Wezwał dyrektor seminarjum ksiądz Bielenin Kałużę (o ile się nie mylę) i ostrzegał go: "O, baranku! Źle jest z tobą, bo słyszałem, że ty jesteś sławnym bramkarzem!" - to Kałuża z czystym sumieniem dawał słowo, że nie jest i nie będzie bramkarzem i rżnął dalej w piłkę jako środkowy napastnik, a na komersach śpiewał bez troski "Ksiądz mi zakazywał".
Tak czy inaczej Kałuża też musiał sobie wybrać jakiś pseudonim jeśli chciał dalej grać w piłkę. Ponieważ grał tak nadzwyczajnie, że trudno było to ukryć, więc chociaż pseudonim wybrał sobie najpospolitszy w świecie: "Kowalski".
Pierwszym niebagatelny sukces zapisał sobie na koncie Kałuża w roku 1913 – było to mistrzostwo Galicji. Tylko w latach 1912-1914 "Kowalski" wystąpił w 74 meczach Cracovii, zdobywając w nich 70 bramek; daj Boże wszystkim juniorom wstępującym w szeregi seniorów takich statystyk!
Niestety śrubowanie statystyk strzeleckich przerwał wybuch wojny; wcielony do austro-węgierskiej armii Józef przez dwa lata zaliczył praktycznie rozbrat z futbolem (w roku 1916 rozegrał 3 mecze, w których zdobył 5 goli). Dopiero po zakończeniu służby w roku 1917 Cracovia odzyskała swój klejnot ataku – na szczęście bez uszczerbków na zdrowiu i bez zniżki formy. Przeciwnie wręcz: Kałuża w latach 1917-18 rozgrywa w barwach Cracovii kolejne 43 mecze i zdobywa następnych 69 bramek.
Same bramki nie stanowiły jednak o istocie jego wielkości. Wartość Kałuży jako piłkarza leżała głównie w jego umiejętności prowadzenia ataku – pisał Mielech – Sposób przyjmowania piłki Kałuży dotychczas jest nie do naśladowania. Strzał miał Kałuża niedługi, lecz szybki i plasowany. Wiele bramek strzelił głową mimo niskiego wzrostu. Słowem, nie było problemu piłkarskiego, czy to w zakresie techniki, czy taktyki, którego nie rozwiązałby wzorowo. Toteż był wzorem dla wszystkich piłkarzy swej epoki; wzorem, którego jeszcze nikt w Polsce nie przewyższył .
Od Mistrza Galicji do Mistrza Polski
W roku 1920 Cracovia z Kałużą jako "dyrygentem" zdobywa tytuł Mistrza Okręgu Krakowskiego. Tylko tyle i aż tyle: więcej zdobyć się nie dało, ponieważ w innych okręgach rozgrywki nie zakończyły się, lub w ogóle nie doszły do skutku. Rok później sytuacja była już lepsza: rozegrano wszystkie okręgowe eliminacje, a Pasy ponownie z łatwością zwyciężyły lokalnych rywali i zameldowały się w finałowej stawce. Tam, jak wiadomo, bez jednej porażki i z jednym tylko remisem futboliści Cracovii wywalczyli pierwszy w historii tytuł Mistrza Polski w piłce nożnej. Józef Kałuża potwierdził swój geniusz przywódcy ataku, z 9 bramkami na koncie zostając także królem strzelców finałów.
Jak w praktyce wyglądało niekiedy to Kałuży "kierownikowanie" dla opornych – to znaczy dla takich, którzy w przeciwieństwie do Kotapki nie pojmowali zamiarów "Kowalskiego" w lot – pokazuje wspomnienie Zygmunta Chruścińskiego:
Kałuża kierował (...) grą całej drużyny nie zapominając o pomocy i obronie mimo, iż nie było to przecież jego zadaniem jako kierownika ataku. Pamiętam, gdy grając na prawym skrzydle otrzymałem piłkę od pomocnika i po minięciu przeciwnika nie mając nikogo przed sobą będąc jednak jeszcze dość daleko od pola karnego usłyszałem doradczy głos Kałuży.
„Prowadź, prowadź! Jeszcze, jeszcze, no teraz centruj".
Byłem wtedy na wysokości pola karnego, oddałem centrę, którą Kogut wziął na kapę i grzmotnął wysoko ponad bramkę.
Po spiorunowaniu wzrokiem Koguta, który milczkiem uciekał do tyłu – Kałuża podciągnąwszy nerwowym ruchem spodenki, spojrzał na mnie. „Dobrze było" – rzucił krótko.
Tylko tyle słyszałem, gdyż Kałuża oszczędny był w pochwałach, i raczej lubił wszystkich krytykować na boisku, zwłaszcza gdy nie wykorzystywano jego doskonale wypracowanych pozycyj strzałowych.
Raz tylko mnie pochwalił, mało tego ucałował serdecznie.
Było to w r. 1921 na finałowym meczu o mistrzostwo Polski pomiędzy Polonią, a Cracovią wygranym przez nas 2:1.
Graliśmy w pełnym składzie, przy czym ja zastępowałem Koguta na lewym łączniku.
Przy stanie 1:1 na 10 minut przed końcem zawodów Kałuża dostał piłkę, ściągnął na siebie trzech graczy Polonii i głośno krzyknął:
„Chruściel"!
Wiedziałem co to znaczy – nie oglądać się na nic ani na nikogo, tylko pędzić na wolne pole pomiędzy obrońców – Tak też zrobiłem. W chwili, kiedy Kałuża idealnie wypuścił piłkę między obu beków dbając równocześnie o to abym nie był na spalonym, Marczewski obrońca Polonii poszedł na mnie chcąc mnie ciałem odtrącić od piłki.
Przygotowany jednak byłem na to, Marczewski odpadł jak od gumy, ja zaś podprowadziłem piłkę jeszcze o krok i z odległości 12 m strzeliłem dołem koło słupka.
Świetna parada Janka Lotha była o sekundę spóźniona. Piłka trzepotała w siatce.
I wtedy Kałuża pochwycił mnie powracającego od bramki i serdecznie ucałował.
Nic dziwnego, że Kałuża ucieszył się tak bardzo z owej bramki: wygrana 2:1 z Polonią w praktyce zapewniała Cracovii tytuł mistrzowski.
Chruściński dodawał na temat Kałuży jeszcze i to:
Wycierpiałem się przy nim niemało na boisku, ale to, czego nauczyłem się od tego arcymistrza sztuki piłkarskiej, na długo pozostało w mej pamięci. W swej świetnej formie, był on właściwie dość przykry dla swych współzawodników, specjalnie dla łączników i pomocników, a zwłaszcza środkowego. Kałużę denerwowało wybitnie, gdy środek pomocy za dużo dryblował, nie podając mu piłki od razu. Takim był Kałuża, lecz gdy brakło go na boisku, drużyna traciła pewność siebie. Czasem, gdy Kałuża był słaby względnie czuł się niedobrze, cała drużyna prosiła go przynajmniej o obecność na boisku. Kałuża nie musiał grać, wydawało nam się, że wystarczy jego obecność i kierowanie naszą grą.
Świetność nie przemija
Przez owe 18 lat Kałuża rozegrał dla Cracovii łącznie 454 mecze, zdobywając w nich 476 goli. Nigdy nie egzekwował rzutów wolnych i karnych. Do pierwszych brak mu było „atomowych” strzałów, a do drugich nerwów. Tym cenniejszy – w porównaniu z innymi „królami strzelców” jak Reyman, Peterek czy Kossok – był jego rekord bramek zdobytych z przebojów i kombinacji – pisał po latach, wspominając ponownie swego kolegę, Stanisław Mielech.
Dla reprezentacji Polski, w której oczywiście również występował przez wiele lat, zagrał 16 razy, strzelając 7 bramek. Karierę zakończył Kałuża w roku 1929, lecz w roku 1931- w wieku 35 lat – powrócił jeszcze na jeden mecz derbowy z Wisłą (wygrany 4:3).
Lata świetności w przypadku Kałuży nie przeminęły nigdy. Owszem, pod koniec lat dwudziestych nie był już w stanie wytrzymać trudów wszystkich meczów – bardziej liczyła się jego obecność na boisku, dyrygowanie kolegami.
Swe doświadczenia boiskowe przekuwał jednak natychmiast w świetność na innym polu – kierował swe myśli ku pracy dziennikarskiej i szkoleniowej.
Pisał głównie teksty fachowe, a niekiedy także nieco żartobliwe opowieści "wspomnieniowe" do gazet „Raz, dwa, trzy ” i „Przeglądu Sportowego ”.
- Zawsze podziwiałam w nim to, że gdy tylko skończył się mecz, miał już w głowie tekst, który chciał napisać. Siadał i strzelał z tych klawiszy maszyny do pisania jak z karabinu. - wspominała Pani Irena Kałuża.
Był wielkim autorytetem w dziedzinie metodologii piłkarskiej. Napisał nawet podręcznik do nauki taktyki, ale niestety zaginął on podczas Powstania Warszawskiego.
Jeśli chodzi zaś o karierę szkoleniowca, to Pasiaków trenował już w latach 1927-28, a więc jeszcze jako czynny piłkarz. W roku 1930 przez kilka miesięcy był także szkoleniowcem Legii Warszawa (wystąpił też gościnnie w jednym meczu Legii jako jej piłkarz – było to wygrane przez Legionistów 1:0 spotkanie z Reprezentacją Brandenburgii, które rozegrane zostało w Dreźnie).
Następnie został Kapitanem Związkowym Krakowskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, by wkrótce objąć stery polskiej reprezentacji narodowej. Piastował tę funkcję od roku 1932 aż do wybuchu II Wojny Światowej – łącznie 7,5 roku, a więc najdłużej w historii polskiego futbolu. W tym czasie prowadził Polskę na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie, oraz jako pierwszy polski trener także na Mistrzostwach Świata (legendarny mecz przegrany po dogrywce 5:6 z Brazylią). De facto w czasie wojny Kałuża pozostawał Kapitanem Związkowym PZPN – decydował o tym jak przebiega okupacyjne życie piłkarskie na ziemiach polskich, zezwalał, lub zabraniał na takie, czy inne działania.
Znający niebagatelne znaczenie Józefa Kałuży dla polskiego sportu Niemcy zaproponowali mu funkcję sportfürhera dla Generalnej Guberni. Kałuża odmówił, tłumacząc się brakiem czasu i złym stanem zdrowia. Jak mówiła Irena Kałuża Niemcom zależało, żeby poprowadził ich reprezentację, dawali mu mieszkanie, papiery. Obiecywali, że jego rodzinie w czasie wojny nie spadnie włos z głowy. Ojciec nie chciał o tym nawet słyszeć!
Kałuża nie chciał ulegać, chciał jednak jakoś przeżyć wojnę. O ile to pierwsze zadanie zrealizował, to drugie mu się niestety nie udało. Jesienią 1944 roku, na kilka miesięcy przed wkroczeniem do Krakowa Armii Czerwonej, Józef Kałuża toczył walkę z zapaleniem opon mózgowych. Gdyby w Krakowie dostępna była wówczas penicylina infekcja nie okazałaby się groźna. Stało się jednak całkiem inaczej – penicylina była stosunkowo nowym lekiem, niedostępnym w warunkach wojennych w Krakowie, w związku z czym leczenie nie powiodło się.
11 października 1944, w wieku zaledwie 44 lat, Józef Kałuża zmarł.
Został pochowany na Nowym Cmentarzu Podgórskim.
Piłka nożna bez Kałuży
Piłkarski Kraków i cała piłkarska Polska poczuła pewnego rodzaju "osierocenie", co doskonale widać w tekstach ludzi środowiska. I to zarówno tych, którzy mieli okazję grać z Kałużą i jego wielkość odczuwać w znakomitych zagraniach, jak i tych, którzy byli jego podopiecznymi, którzy radzili się go, którzy cenili jego zdanie i uznawały go za niepodważalny autorytet.
Od 1946 roku Krakowski Okręgowy Związek Piłki Nożnej organizował turniej o puchar miasta Krakowa im. Józefa Kałuży (łącznie w latach 1946-1963 rozegrano sześć edycji Pucharu, jednak nie wszystkie zostały dokończone). Puchar im. Józefa Kałuży spoczywa wśród trofeów ostatniego zdobywcy, reprezentacji Śląska, w zbiorach Katowickiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej.
Trudno powiedzieć jak radziłaby sobie Cracovia w latach powojennych, gdyby miała swego męża opatrznościowego w postaci Kałuży. Jednocześnie każdy kibic Pasów ma chyba wewnętrzne przekonanie, że poradziłaby sobie lepiej. Podobnie sądzili zresztą jemu współcześni, załamujący ręce nad pustką po Kałuży jeszcze w latach pięćdziesiątych, czy sześćdziesiątych.
W 1965 roku, przy okazji modernizacji stadionu po pożarze i budowy w sąsiedztwie Hotelu Cracovia powstała uliczka otrzymała imię Józefa Kałuży.
Gdy zaś w roku 2017 przed stadionem Pasów ustawiono pomnik upamiętniający klubową legendę Pasów jego córka, Pani Irena, cieszyła się, że tatuś wrócił do domu . Widząc w monumencie Kałuży namacalny dowód uznania (...), podkreślenie jego zasług dla Cracovii zwracała też uwagę, że dobrze byłoby postać "Kowalskiego" ożywić dla pamięci zbiorowej.
- Młodzi kibice będą się mogli dowiedzieć, kim był mój ojciec. Bo na razie to wiedzą pewnie tylko tyle, że stadion mieści się przy ulicy Kałuży – mówiła – Cracovia powinna się zatroszczyć o swoją legendę (...) przygotować serię wykładów o Kałuży dla młodych sympatyków.
Cracovia o swojej legendzie bez wątpienia pamięta, lecz czy się o nią troszczy – to już inna kwestia. W każdym razie jak do tej pory owa ostatnia prośba Ireny Kałuży nie doczekała się spełnienia.
Paweł Mazur "depesz"Źródło: terazpasy.pl 13 października 2021 [5]
Pomnik Józefa Kałuży
Pomnik Józefa Kałuży wreszcie doczekał się realizacji. W 73. rocznicę śmierci stanął przed stadionem swojej ukochanej Cracovii. Odsłonięcia dokonali prezydent Krakowa Jacek Majchrowski oraz prezes PZPN Zbigniew Boniek.
- Kiedyś ktoś powiedział, że nie ma przyszłości bez przeszłości - stwierdził prezes Boniek. - O niej trzeba pamiętać, bo to są wyniki, wzruszenia, emocje. Józef Kałuża był jedynym z tych, który zasługiwał na to, żeby pamięć o nim nigdy nie zniknęła. By stał przed stadionem i by wysyłał pozytywne fluidy do środka, na stadion. To był fantastyczny piłkarz, nie był wysoki, miał 1,66 m, można więc powiedzieć, że to był taki „krakowski Messi”. Cieszę się, że inicjatywa kibiców doprowadziła do tego, że możemy odsłonić ten pomnik. Cracovia jest klubem wielkim, szanowanym w Polsce. Ostatnio reprezentacja odnosi sukcesy, byłoby miło, by do niej pukali zawodnicy, którzy na co dzień noszą koszulki Cracovii. Nie zapominajmy, że Kraków przez lata dawał piłkarzy do kadry i mam nadzieję, że tak będzie nadal.
Kałuża to jeden z najwybitniejszych piłkarzy tego klubu, dwukrotny mistrz Polski (1921, 1930). Także trener „Pasów” (1927-28) oraz piłkarz (1921-28) i trener reprezentacji Polski (1931-39).
- Jeśli popatrzy się na historię Cracovii, to stwierdzimy, że wychowała wielu wybitnych sportowców, trenerów. Ta jedna postać jedna się wyróżnia przed wszystkimi, to Józef Kałuża – stwierdził prezydent Krakowa. - Prowadził atak Cracovii przez wiele lat. Był wybitną postacią, choć nie miał warunków fizycznych, które by go predestynowały do odegrania takiej roli, jaką odegrał. Oddajemy hołd tej wybitnej postaci, która jak mało kto zasługuje w Krakowie na pomnik.
Ręką znanego krakowskiego artysty prof. Czesława Dźwigaja został uwieczniony na wieki. Szkoda, że dopiero teraz, bo to postać, która zasługiwała na honory od zawsze. Budowa pomnika, której koszt szacowany jest na około 140 tys. zł. Nie szła gładko, składka trwała prawie trzy lata.
- Jestem szczęśliwy, że przedsięwzięcie udało się doprowadzić do końca – mówi Jerzy Łudzik, szef Rady Seniorów Cracovii, pomysłodawca pomnika i członek Komitetu Honorowego. - Udało się dzięki społeczności Cracovii, datkom kibiców.
Nikt z władz MKS Cracovia SSA nie znalazł się w komitecie honorowym. Także w żaden inny sposób spółka nie przyczyniła się do postawienia pomnika. Jedynie wiceprezes Jakub Tabisz wykupił specjalną cegiełkę. Budowę wsparł MZPN kwotą 5 tys. zł, PZPN przeznaczył na ten cel 3 tys.
W poczcie sztandarowym zobaczyliśmy trzy pokolenia „Pasiaków”. Piłkarską brać reprezentowali – Andrzej Mikołajczyk, Andrzej Turecki i Sebastian Steblecki. Był obecny trener Michał Probierz.
źródło: Gazeta Krakowska z dnia 11 października 2017 r.
Flaga kibiców Cracovii
Zdjęcia rodzinne
Zdjęcia przekazane przez rodzinę Józefa i Hugona Kałuży:
Galeria
Zobacz też
- kpt. PZPN-u Józef Kałuża " Po zwycięskiej wyprawie na zachód" 1934 r.
- Stanisław Mielech: Wspomnienie o Józefie Kałuży - Przegląd Sportowy z 1946
- Artykuł o Józefie Kałuży z Tempa z 1974
- Ulica Józefa Kałuży
- Zespół Społecznych Szkół Ogólnokształcących Mistrzostwa Sportowego w Krakowie im. Józefa Kałuży i Henryka Reymana
- O Kałuży w 1929 r. tygodnik Przegląd Sportowy cz.1
- O Kałuży w 1929 r. tygodnik Przegląd Sportowy cz.2
- Kałuża piłkarzem 60-lecia KOZPN, informacja w dzienniku Gazeta Południowa, 1980 r., cz.1
- Kałuża piłkarzem 60-lecia KOZPN, informacja w dzienniku Gazeta Południowa, 1980 r., cz.2
Poprzednik František Koželuh |
Pierwszy Trener
|
Następca Viktor Hierländer |