Wspomnienia starego piłkarza: Różnice pomiędzy wersjami
Linia 475: | Linia 475: | ||
.... | VIII<BR> | ||
CHOĆ BURZA HUCZY WKOŁO NAS...<BR> | |||
Najciężej jednak chorowaliśmy wszyscy — z wyjątkiem Kałuży i Synowca — w powrotnej drodze z Helsingoborgu — po meczu z Finlandią —do Tallina w Estonii.<BR> | |||
Po dość sutym śniadaniu, w czasie którego zjedliśmy spore ilości jam’u i marmolady statek wsiedliśmy na statek „Ebba Munk”. | |||
Już w porcie widzieliśmy swe grzywy na falach, a dość silny wietrzyk zawiewał od północy.<BR> | |||
Złośliwe uśmieszki fińskich zawodników, którzy odprowadzali nas aż na pokład statku, nie przestraszyły nas wcale, gdyż – mimo, że dusze mieliśmy na ramieniu – Munio Szperling dodawał nam otuchy, mówiąc:<BR> | |||
Co? My stare wilki morskie, przejechały Bałtyk tam i z powrotem, mamy się bać? Nie bójta się wiara! „Choć burza huczy wkoło nas"... | |||
Biedny Munio sam nie wierzył w słowa, którymi nas pocieszał.<BR> | |||
Wreszcie wyjechaliśmy.<BR> | |||
Już Helsingfors i brzegi Finlandii zniknęły z oczu, gdy burza rozszalała się na dobre.<BR> | |||
„Ebba Munkiem” zaczęło porządnie huśtać. Munio, chcąc zagłuszyć nie¬przyjemne mdłości u siebie i u innych — zaproponował śpiewanie piosenek.<BR> | |||
Wszyscy ochoczo zgodziliśmy się na to, gdyż coś trzeba było robić z tymi przeklętymi nudnościami.<BR> | |||
Na pierwszy ogień poszła właśnie piosenka<BR> | |||
„Choć burza huczy wkoło nas"...<BR> | |||
BOĆ SILNĄ PRZECIEŻ MAMY DŁOŃ...<BR> | |||
Nie skończyliśmy jeszcze dobrze pierwszej zwrotki — byliśmy właśnie przy słowach: ...„boć silną przecie mamy dłoń..." — gdy poderwany, nagłym ściśnięciem żołądka, przyskoczyłem do burty z gardłowym okrzykiem: „...aaa, uup!!"<BR> | |||
I stało się!<BR> | |||
Pierwszą ofiarą burzy, względnie choroby morskiej, byłem oczywiście ja!<BR> | |||
Nagle Munio Szperling, który mnie bacznie obserwował, krzyknął:<BR> | |||
— Rany Boskie! Krwią!<BR> | |||
Nie była to jednak krew ale jam malinowy i marmolada.<BR> | |||
Za mną „pojechał" Munio, a potem po kolei: Gintel, Domański, Słonecki itd.<BR> | |||
Nie chorowali tylko Synowiec, Kałuża i Seichter Kazek.<BR> | |||
Nawet prezes dr Cetnarowski który przecież był przez 10 lat leka¬rzem okrętowym na lini Hamburg— Ameryka, rozchorował się i leżał razem ze mną w kabinie.<BR> | |||
Nie mogłem jednak długo wyleżeć, wyszedłem więc chorować na pokład.<BR> | |||
I przypominam sobie jak dziś taką sytuację:<BR> | |||
Do ledwie żywego, na skutek morskiej choroby (gdyż w takim stanie byłem), przyłączył się Słonecki Józku z lwowskiej „Pogoni" i powiada: | |||
— Ta frajerze, ściśnij się paskiem przez Pół. a będzie ci leniej.<BR> | |||
Zaledwie jednak zastopowałem jego radę i zacisnąłem pasek, choroba po¬gorszyła się w dwójnasób.<BR> | |||
Do naszej grupy cierpiących przystąpił w pewnym momencie marynarz estoński z flaszką koniaku, proponując nam po niemiecku wypicie na rozgrzewkę:<BR> | |||
— Trinken Sie — powiada — gut, Koniak!<BR> | |||
— Odczep się, bo cię o...gam. — słabym głosem odpowiada mu Słoncecki.<BR> | |||
— ...aber trinken Sie — prosi uparcie marynarz, podlewając butelkę z koniakiem pod sam nos Słoneckiemu.<BR> | |||
— Odczep się draniu, bo się orzygam — broni się tenże.<BR> | |||
Marynarz jednak nie dał zbić się z tropu, a chcąc rzeczywiście pomóc choremu Słoneckiemu. wepchnął mu flaszkę koniaku w rękę i zmusił do wypicia.<BR> | |||
Słonecki przechyliwszy w tył głowę, pociągnął parę sporych łyków, gdy wtem... usłyszałem głuchy charkot i... cała zawartość ust i żołądka chorego Słoneckicgo wylądowała na piersiach uczynnego marynarza.<BR> | |||
— A mówiłem ci draniu, że cię orzygam — wybełkotał jeszcze Słonecki i osunął się na leżak.<BR> | |||
Ale nie tylko Jóźku chorował.<BR> | |||
W podobnym stanie znajdował się dość twardy Gintel, który pod koniec podróży dosłownie leżał jak długi na pokładzie, gdyż — jak twierdził — było mu tak wygodniej i przynosiło ulgę.<BR> | |||
W pewnym momencie podszedł do niego prezes dr Cetnarowski i rzecze:<BR> | |||
— Ludwiś, wstawaj, już widać ziemię!<BR> | |||
— Utopmy się wszyscy, a ja nie wstanę — odpowiada Gintel — nie podniósłszy nawet głowy od pokładu.<BR> | |||
— W Imię Ojca i Syna... — żegnając się, obruszył się prezes — cóż ty wygadujesz w złą godzinę, chłopie?<BR> | |||
— Wolę utonąć, niż tak dalej rzygać. — słychać było cierpiący głos Ludwika.<BR> | |||
Nie wiedzieliśmy jednak o tym. że sytuacja była wówczas bardzo poważna — jak nam to później opowiadał kapitan statku. — Podróż, która miała trwać cztery godziny, trwała drugie tyler a w czasie rejsu, zapytywany kapitan - kiedy dojedzie- my? — odpowiadał, że 'odeń Bóg *yl- kn wie. grłv7 jego wiadomości i umiętności wobec takiego sztormu zupełnie zawiodły. | |||
Wersja z 08:30, 25 cze 2020
Wspomnienia starego piłkarza - wspomnienia Zygmunta Chruścińskiego drukowane na łamach dziennika Echo Krakowa.
Echo Krakowa cz.1
Wspomnienia te to barwna snująca się na przestrzeni .kilkunastu lat opowieść, której autorem jest jeden z piłkarzy ówczesnej drużyny Cracovii Z. Chruściński.
Wraz z autorem zapraszamy czytelników do odbycia pięknej podróży. Odwiedzimy wszystkie niemal kraje Europy z gorącą Hiszpanią daleką Turcją. Przypomnimy sobie postacie doskonałych naszych piłkarzy: Synowca, Gintla, Kałuży, Sperlinga. Będziemy świadkami wspomnień, największych triumfów i jakżeż głęboko przeżywanych wtedy goryczy porażek.
Uwaga czytelnicy, cofamy się myślą wstecz.
Redakcja.
Nie chciałbym, aby wspomnienia, które po 25 latach czynnej pracy w sporcie opisuję, były fałszywie zrozumiane i źle interpretowane przez ludzi niewiele albo zupełnie się sportem nieinteresujących.
Wspomnienia moje pisane są dla sportowców, w szczególności dla tych, którzy interesują się piłką nożną, za cel zaś naczelny moją przedstawienie sportu względnie pisarstwa z jak najpiękniejszej strony.
Nie samo bowiem, jak to niejeden nazywa, „kopanie", daje pełne uczucie zadowolenia jak również nie same zwycięstwa czy osiągane mistrzostwa.
Inna rzecz jest jeszcze w sporcie miłą i piękną rzeczą tą to szlachetność w walce przywiązanie do klubu, koleżeństwo czy głęboka przyjaźń.
W wspomnieniach moich znajdą za¬równo młodzi adepci sportu piłkarskiego jak i starzy kibice wiele miłych momentów — opisy przeżyć popularnych dawniej piłkarzy; obecnie zaś poważnych i szanowanych obywateli.
Wspomnienia me nie są żadnym artykułem polemicznym ni utworem literackim, ot zwykle wspomnienia z minionych pięknych dni w sporcie
I.
SZCZENIĘCE LATA
Zawsze pociągała mnie piłka nożna, — już jako młody 8-letni chłopak kopałem po podwórku — naprzód szmaciankę a później tenisówkę w klubie do którego należało aż... 4 chłopaków, a którego prezesem byłem ja z tej racji, że... właśnie byłem właścicielem piłki tenisowej.
Po odrobieniu lekcyj szkolnych zbieraliśmy się wspólnie i graliśmy „mecza” na trotuarze wyłożonym płytami betonowymi, na których piłka chodziła jak po stole.
Jak już wspomniałem, było nas 4-ch dwóch bramkarzy i dwóch napastników.
Dwie drużyny, — mecze nasze trwały od 1—2 godzin i często rodzice siłą ściągali nas do domów.
Oczywiście nie obeszło się bez „lania”, że istnieje jeszcze inny sport darły się nie tylko buciki ale i nasze szkolne ubranka oraz jańczochy.
Trudno nam było jednak wytłumaczyć, ze istnieje jeszcze inny sposób zabawy. — Piłka ciągnęła jak nar¬kotyk, będąc silniejszą ponad wszystko. Toteż „lanie” od rodziców zbieraliśmy dość często.
Później wciągnięto mnie do „prawdziwego klubu” Był nim CKS (Czarnowiejski Klub Sportowy), w dzielnicy, w której mieszkałem, a którego boisko zajmowało teren, na którym obecnie wznosi się Akademia Górnicza.
Było to przed pierwszą wojną światową. Klub nasz grywał z Cracovią i RKS-em uzyskując wcale niezłe wyniki.
Aczkolwiek pragnąłem wybić się na czoło dobrych piłkarzy, nie zawsze mi się to udawało gdyż tacy jak Nędziński, Marian Hadomeni Antoni, Jaśko, Schlank, Jacek i inni byli dużo lepsi.
Mieli własne buty foolbolowe, a ja grywałem w swoich i znowu... w do¬mu zbierałem „lanie", gdyż jeśli nie brakowało w nich całej podeszwy, to zawsze były tak zabłocone, że długo je trzeba było czyścić i myć.
Czyścić buciki do „glanzu" po meczu przed pójściem do domu nauczył mnie mój kuzyn ówczesny student 8-ej gimnazjalnej obecnie „inż. arch. Adaś Ślęzak". Miał on wyborny scyzoryk, którym misternie zdrapywał błoto, przy czym dalsze o czy szczeniło wilgo¬tną szmatką było już tylko kwestią czasu.
Ma się rozumieć, na oderwanie podeszwy nie było ratunku. Tu tylko pomogło.. „lanie" — ale na krótki czas. Po paru dniach grało się znowu.
W BARWACH CRACOVII
Pierwsza wojna światowa przerwała moje zapędy footbalowe na długo, bo aż na 8 lat, po których zapisałem się do Cracovii.
Było to w r. 1919 na wiosnę: — wraz ze mną zapisało się 16 moich kolegów, z których wielu po kilkuletniej grze odpadło z szeregu czynnych piłkarzy a ja „zatruty” zostałem jej wiemy do końca przez pełnych lat 16;
I z tych 16 lat w Cracovii mam najpiękniejsze wspomnienia.
Częstokroć gdy wspominam nasze wspólne wyjazdy poza Kraków czy dalej poza granice Polski, gdy widzę jak dziś miłe twarze współkolegów, gdy wspominam ich żarty niewinne a jednak dowcipne, — nasze wspólne śpiewy w wagonach kolejowych czy kabinach statków wszystkich nieomal mórz Europy, — te nasze radości z od¬niesionych zwycięstw i te tak „straszne” wówczas porażki. tak poważnie przez nas branie do serca, — wówczas zdaje mi się, że jestem młodszy o dwadzieścia parę lat, zdaje mi się, że znów biegnę na boisku i będę grał... jak dawniej.
W PIERWSZEJ DRUŻYNIE
Niechętnie żegna się piłkarz na zawsze z boiskiem. Zwłaszcza wówczas, gdy jest znaną sława piłkarską.
Znam takich wielu, bo i ja aczkolwiek sławą nigdy nie byłem, z nie¬chęcią odstąpiłem miejsce młodszemu — naturalnie z racji wieku lepszemu.
Ale to są zwykle losu koleje, starsi muszą ustąpić miejsca młodszym, — specjalnie zaś wyraźnie wy¬stępuje to zjawisko właśnie w sporcie.
Wówczas kiedy wstąpiłem do Cracovii byłem jednym z młodszych, lecz kandydatów do ustąpienia nie było. Wtedy w Cracovii byli jeszcze prawie wszyscy młodzi, a ja jako jeden z całej masy młodszych plątałem się w siódmej drużynie, którą stanowili wszyscy zapisani razem ze mną.
Echo Krakowa cz.2
Różnicy jednak pomiędzy młodszym piłkarzem a jego kolegą z pierwszej drużyny nie uznawano w Cracovii. Wszyscy byli kolegami, nikt się nie wywyższał i nie traktował swych młodszych kolegów źle, — przeciwnie zachęcano do bliższego współżycia z sobą.
Pamiętam gdy jako rezerwowy zostałem wstawiony do I drużyny. Miałem wtedy ogromny respekt i szacunek dla mych wielkich kolegów. Do każdego zwracałem się per „pan".
Tu jednak spotkała mię niespodzianka, z miejsca wytłumaczono mi, że w drużynie „Cracovii" nie ma panów, że wszyscy są kolegami i do wszystkich należy mówić „ty", — ośmieliło mię to wybitnie.
Gdy zaś po jakimś meczu urządziła sekcja piłki nożnej wspólny podwieczorek z kawą i ciastkami na boisku przed trybunami, na którym znaleźli się wszyscy członkowie sekcji od najstarszych do najmłodszych. — więzy moje z Cracovią, które pierwotnie nie były zbyt silne wzmocniły się stokrotnie.
Do chwilowego zniechęcenia przy¬czynił się ówczesny szatny Cracovii, kochamy Antek Zaczyński, — wyrocznia w kwestii kostiumów i bucików. On decydował komu dać najlepsze buty i komu cały kostium.
Tak — cały — bo wówczas Cracovia choć grała najlepiej w Polsce miała najbardziej podarte kostiumy... angielskie ze specjalnej flaneli, które przywiózł specjalnie dla Cracovii jeden z jej założycieli — Calder.
Ten właśnie Antek Zaczyński nie chciał mi pewnego razu wydać na trening kostiumu uważając mnie jeszcze za „pętaka".
Będąc wtedy za dumny by prosić go o to ,,obraziłem się" i na treningi nie chodziłem Dopiero interwencja Lustgartena złagodziła wszystko i już regularnie dostawałem na trening buty i kostium będąc traktowany na równi z Jasiem Reymanem ulubieńcem wszystkich, za jego wspaniałe zalety charakteru no i umiejętności piłkarskie.
PIERWSZY WYJAZD
Nie grałem jeszcze stale w pierwszej drużynie, a mimo to wyjechałem już w r. 1919 w listopadzie do Wie¬dnia jako rezerwowy. Cracovia grała wówczas z Admirą przegrywając 3:4, WAF 4:4. Wynik ten ze względu na doskonałą lokatę obu wiedeńskich drużyn był dla nas wybitnie zaszczytny.
Wówczas już poznałem ową radość wyjazdu za granicę, — zespól nasz tworzył bowiem wybitnie zgraną paczkę — nieomal rodzinę. Nie tylko zawodnicy, lecz i kierownik ekspedycji czy prezes klubu brali udział w żartach w opowiadaniach i nabieraniach — naiwnych młodzików, jednym z których in. to byłem i ja.
W czasie tego wyjazdu grał u nas w drużynie prawoskrzydłowy Wisły Danz Franciszek, który był jednym z wesołków a który tak doskonale pasował do pozostałego zespołu żartownisiów w skład którego wchodzili Gintel, Styczeń, Munio Szperling i Mietek Wiśniewski. Denza nazywano wówczas (nie wiem dlaczego) „aqatafana" nie wiadomo zresztą czy dla jego małego wzrostu czy też dla kolosalnego apetytu jaki wykazywał.
Nie umiał on wiele po niemiecku a gdy w czasie rozmowy w szatni przed meczem z Admirą jego przeciwnik lewy pomocnik Admiry zagadnął go po niemiecku:
„Nie jesteś o wiele wyższy ode mnie kolego."
„Agatafana" odpowiedział Danz.
„Nie rozumiem po polsku" odrzekł pomocnik Admiry.
Śmiech jaki wówczas rozległ się w szatni zdumiał nie tylko zawodników Admiry, — słowa, którego użył Danz, — nie rozumiał go również sam Danz.
Zaciekawionym wiedeńczykom wyjaśnił Gintel, że Danz jest nowym nabytkiem... z Konstantynopola.
WYJEŻDŻAMY NA GÓRNY ŚLĄSK
W jesieni roku następnego pierwsza drużyna Cracovii wyjechała na dwa tygodnie na Górny Śląsk w celach propagandowych.
Był to okres plebiscytu. — przed nami bawiła już na Śląsku warszaw¬ska Polonia i o ile się nie mylę - Pogoń lwowska.
Z drużyną prócz kierownika, którym był dr Lustgarten wybrał się również sędzia piłkarski Seidner — oczywista. ze z miejsca stał on się celem naszych ataków i żartów.
Przeszedł przede wszystkim t. zw. „chrzest bojowy" a że za wyjątkiem Kałuży, który był dość słaby fizycznie reszta była zdrowa i silna odczuł to bardzo dotkliwie na tylnej części spodni ów sędzia.
Ja jako już „stary" bojowiec, który swój chrzest zagraniczny przeszedł na wyjeździe do Wiednia, — brałem też udział w dawaniu klapsów biednemu Seidnerowi.
O! gdybym wówczas wiedział, że tenże sam Seidner usunie mnie z boi¬ska w rok później na jakimś tam meczu. — razy moje byłyby stokroć silniejsze.
Na Górnym Śląsku graliśmy 8—10 meczów. Oczywiście wygraliśmy. Wszędzie przyjmowano nas serdecznie, podziwiając styl i sposób gry.
Najbardziej podobała się słynna podówczas już trójka ataku: Kogut— Kałuża—Kotapka, która dosłownie ro¬biła z Ślązakami co chciała. — oraz stary (wcale nie był story tylko łysy) Synowiec w pomocy.
Główną kwaterę zaciągnęła Cracovia w Mysłowicach skąd wyjeżdżaliśmy na każdy mecz.
Graliśmy na całym Śląsku - Katowicach, w Chorzowie, w Król. Hucie, Mysłowicach, Zabrzu itd.
W tym czasie cały Śląsk „okupowany był" przez aliantów, a tylko służbę porządkową pełniła policja niemiecka. Na złość jej gdziekolwiek- żeśmy się znaleźli śpiewaliśmy modną podówczas francuską piosenkę „Madelon" co doprowadzało policję niemiecką do wściekłości, wywołując równocześnie dużą radość wśród żołnierzy francuskich, którzy z uwagą przysłuchiwali się swej piosence, — śpiewanej w obcym dla nich języku.
Najparadniejszym był wtedy Mietek Wiśniewski, który regularnie przekręcał słowo „Madelon" na „medalion” spóźniając się równocześnie z ostatnim słowem strofki.
Echo Krakowa cz.3
ŁYŻKA BROMU PRZED MECZEM
Na Śląsku byliśmy świadkami ciekawego sposobu sędziowania.
Arbiter prowadzący zawody ubrany był zwykle w długie spacerowe spodnie. — sędziował co prawda bez marynarki i kamizelki — ale za to spodnie obowiązkowo miał na szelkach, na głowie zaś cyklistówkę.
Oprócz sędziów liniowych miał jeszcze do pomocy dwóch sędziów przy każdej bramce z chorągiewkami w ręku. Bramkę uznawano wtedy, gdy obaj sędziowie równocześnie machnęli chorągiewkami dając znak, że piłka przeszła przez linię bramkową.
Gdy zaś główny sędzia miał jeszcze wątpliwości co do zdobytej bram¬ki, następowały długie narady i konferencje z wyżej wymienionymi sędziami liniowymi czy goła uznać, czy nie.
Nie uznano nam wtedy wielu prawidłowo strzelonych bramek, — nie zależało nam jednak na tym, gdyż strzelaliśmy ich wiele, — po 3, 10 a nawet 15.
W jednym tylko wypadku w meczu z najsilniejszym przeciwnikiem uzyskaliśmy słaby stosunek bramkowy 3:0.
W nagrodę mych występów na Śląsku na wiosnę roku przyszłego wstawiono mnie na prawe skrzydło w meczu przeciwko śląskiemu zespołowi Słupna.
Trenerem naszym był Węgier Imre Poszoney z MTK. Był bez wątpienia jednym z najlepszych trenerów jakich miała Cracovia. Potrafił on nie tylko uczyć grać w piłkę ale równocześnie rozumiał doskonale psychikę każdego z zawodników i stosownie do niej postępował z nim.
Tenże Poszoney wiedząc, iż jestem zbyt nerwowy w grze (jak każdy debiutant) dawał mi przed każdym spotkaniem łyżkę bromu do zażycia.
Dziś z odległości 25 lat potrafię zrozumieć czym są nerw w grze i jak doskonało potrafi uspokoić je zażyta łyżeczka bromu.
POCHWAŁA KAŁUŻY
Przed meczem ze Słupnem zażyłem brom.
Jak grałem dziś już dokładnie nie pamiętam. Zdają sobie tylko dokładnie sprawę jakim doskonałym dyrygentem i to nie tylko ataku ale całej jedenastki był śp. Kałuża.
Kierował on grą całej drużyny nie zapominając o pomocy i obronie mimo, iż nie było to przecież jego za-daniem jako kierownika ataku
Pamiętam. — gdy grając na prawym skrzydle otrzymałem piłkę od pomocnika i po minięciu przeciwni¬ka nie mając nikogo przed sobą będąc jednak jeszcze dość daleko od pola karnego usłyszałem doradczy głos Kałuży.
„Prowadź, — prowadź! Jeszcze, jeszcze, no teraz centruj".
Byłem wtedy na wysokości pola karnego, oddałem centrę, którą Kogut wziął na kapę i grzmotnął wysoko ponad bramkę.
Po spiorunowaniu wzrokiem Koguta, który milczkiem uciekał do tyłu — Kałuża podciągnąwszy nerwowym ruchem spodenki, spojrzał na mnie.
„Dobrze było" — rzucił krótko.
Tylko tyle słyszałem, gdyż Kałuża oszczędny był w pochwałach, i raczej lubił wszystkich krytykować na boisku, zwłaszcza gdy nie wykorzystywano jego doskonale wypracowanych pozycyj strzałowych.
Raz tylko mnie pochwalił, mało tego ucałował serdecznie.
Było to w r. 1921 na finałowym meczu o mistrzostwo Polski pomiędzy Polonią, a Cracovią wygranym przez nas 2:1.
Graliśmy w pełnym składzie, przyczym ja zastępowałem Koguta na lewym łączniku.
Przy stanie 1:1 na 10 minut przed końcem zawodów Kałuża dostał piłkę, ściągnął na siebie trzech graczy Polonii i głośno krzyknął:
„Chruściel"!
Wiedziałem co to znaczy — nie oglądać się na nic ani na nikogo, tylko pędzić na wolne pole pomiędzy obrońców. — Tak też zrobiłem.
W chwili, kiedy Kałuża idealnie wypuścił piłkę między obu beków dbając równoczesne o to abym nie był na spalonym, — Marczewski obrońca Polonii poszedł na mnie chcąc mnie ciałem odtrącić od piłki.
Przygotowany jednak byłem na to, Marczewski odpadł jak od gumy, ja zaś podprowadziłem piłkę jeszcze o krok i z odległości 12 m strzeliłem dołem koło słupka.
Świetna parada Janka Lotha była o sekundę spóźniona. Piłka trzepotała w siatce.
I wtedy Kałuża pochwycił mnie powracającego od bramki i serdecznie ucałował.
KAŁUŻA
Wycierpiałem się przy nim niemało na boisku, ale to, czego nauczyłem się od tego arcymistrza sztuki piłkarskiej, na długo pozostało w mej pamięci.
W swej świetnej formie, był on właściwie dość przykry dla swych współzawodników, specjalnie dla łączników i pomocników, a zwłaszcza środkowego.
Kałużę denerwowało wybitnie, gdy środek pomocy za dużo dryblował, nie podając mu piłki od razu.
Takim był Kałuża, — lecz gdy brakło go na boisku, drużyna traciła pewność siebie.
Czasem, gdy Kałuża był słaby względnie czuł się niedobrze, cała drużyna prosiła go przynajmniej o obecność na boisku.
Kałuża nie musiał grać, wydawało nam się, że wystarczy jego obecność i kierowanie naszą grą.
Pamiętna była wtedy piosenka. którą Cracovia śpiewała na każdym komersie, czy też wyjeździe: pierwsza jej zwrotka zaczynała się od następujących słów:
,,Ta Cracovia, cym bum bum -
doskonale gra
Nie dziwota, cym bum, bum –
Echo Krakowa cz.4
BOLEK KOTAPKA
Świetnym wykonawca pomysłów Kałuży na boisku był Bolek Kotapka, niezapomniany prą wy łącznik Cracovii.
Nienadzwyczajnej budowy, w wiarę szybki, o silnym, plasowanym strzale, był doskonałym technikiem, świetnie się orientującym i ustawiającym.
Był on zawsze tam, gdzie była potrzeba. Specjalnie zaś polował na t. zw. „odbitki" od bramkarza.
Z tych włośnie sytuacji zdobył on wielką ilość bramek. — pilny na treningu, zawsze pracował nad poprawą swej formy.
Pamiętam, gdy w okresie jego słabszej nieco formy, kierownictwo Cracovii wstawiło mnie na prawego łącznika, obok Kałuży i Koguta.
Kotapce, w tym czasie schodził paznokieć na dużym palcu prawej nogi tak, że o jego grze chwilowo nie było mowy.
Chłopak nie mógł sobie miejsca znaleźć, — gdy zaś do skutku doszedł wyjazd do Budapesztu, do tamtejszego MTK i FTC. Bolek oświadczył kierownictwu, że jest zdrów, że paznokieć już zszedł, no i ze może jechać.
Mecz z FTC przegraliśmy w za¬szczytnym stosunku 0:1, przy czym Popiel błysnął nadzwyczajną formą. Kałuża zaś grał również koncertowo.
Na mecz z MTK wstawiono Kotapkę na łącznika.
Trzeba było widzieć jego grą, — wspaniale!
Był poza Kałużą najlepszym na boisku. Dwa razy słabszy fizycznie od każdego gracza węgierskiego, nie pozwalał sobie odebrać piłki, a strzelał nie gorzej od reszty napastników.
Ale trzeba było widzieć po meczu but Kotapki... — but pełen krwi, z bolącego palca, który wyglądał, jak posiekany nożem.
Cóż się więc stało?
Kotapka. chcąc za wszelką ceną grać z Węgrami, spreparował sobie w Krakowie jeszcze, specjalną ochronę z blachy miedzianej i założył ją przed meczem na chory palec, podkładając trochę waty.
W czasie meczu wata zsunęła się, i blacha rozraniła goły palec do krwi.
Takim byt Bolek Kotapka, jeden z ówczesnych piłkarzy Cracovii.
Wesoły był ten chłopak! — stalą uśmiechnięty i zadowolony, na żart odpowiadał żartem, na kpiny — dowcipem.
Najlepszy kolega-towarzysz.
Oddał by duszą za Cracovię— jej przegrana była największym jego zmartwieniem — Kałuża choć często żartował z niego, kochał go jak brata.
Jednym z najładniejszych jego meczów było spotkanie z Union Żiżkov w Pradze. W meczu tym Kotapka zdobył wspaniałą bramkę, przy czym czeski bramkarz Kaliba, gratulując mu po ukończonych zawodach, nie mógł po prostu wyjść z podziwu, skąd w takim chucherku jak Bolek, znalazło się dość siły, do strzelenia takiej bomby.
ROZTARGNIONY TADZIO
Kotapka nie odznaczał się zbyt wielką szybkością. — też na ten temat często dochodziło do docinków pod jego adresem.
Celował w tym Tadzio Synowiec, zwany popularnie „Żyłą".
Drwinki jego (utrzymane zresztą w najlepszym tonie) mocno denerwowały Bolka.
Tadzio twierdził że Kotapka może dogonić swój strzał, ponieważ jest tak slaby (oczywiście strzał nie Kotapka).
Bolek odcinał się jak mógł, nie mogąc sobie zaś dać rady, chwycił się ostatecznego środka i w milczeniu patrzył na przekręcone do środka nogi Synowca.
Tadzio, gdy to spostrzegł przestępował natychmiast. — to była jego najsłabsza strona. — to trochę do środ¬ka, znające tendencje stopy.
Również Tadzio był obiektem częstych żartów, — jako były profesor gimnazjalny, słynął ze swego roztargnienia, jak również najczystszej uczciwości.
Było to na meczu ze Slavią w Pradze.
Graliśmy wczesną wiosną, prawie bez treningu. — i oczywiście Slavia prowadziła 2:0.
Arbiter, prowadzamy zawody nie grzeszył poza tym bynajmniej bezstronnością.
Gdy w pewnym momencie środkowy napastnik Slavii, Vaniek znalazł się pod nasza bramką, zabiegł mu drogo nasz środkowy pomocnik Staszek Cikowski i wyciągniętą nogą zdążył odbić piłkę w stronę bramkarza.
Zetknięcie to sprytnie wykorzystał Vaniek i założywszy sobie nogę na nogę, przewrócił się na polu karnym, symulując faul.
Oczywista sędzia odgwizdał rzut karny.
Cikowski, który w tym czasie kończył medycynę zwraca się do Synowca jako kapitan drużyny i rzece:
— „Tadziu, daję ci akademickie słowo honoru , że nie podłożyłem mu nogi! — Idź do sędziego i zaprotestuj".
Tadzio,wierząc w pierwszej chwili Cikowskiemu na ślepo pędzi w stronę sędziego— po chwili jednak wraca do Cikowskieqo i rzuca w jego stronę pytanie:
— ..Stasiu... ale czy ja tak mogę z czystym sumieniem..?"
Staszek popatrzył na niego zdumiony, — wreszcie machnął ręka i odszedł.
Po meczu w szatni, koledzy pokpiwali z „Żyły”, że przecież akademikowi dającemu słowo honoru, nie można nie wierzyć.
Tadzio często bywał w takiej rozterce duchowej.
Powody do niej dawali często sędziowie, równocześnie wiele kłopotów miał z własnymi zawodnikami.
Oczywiście nie ze wszystkimi.
Echo Krakowa cz.5
SYNOWIEC. ZAWODNIK i DZIAŁACZ SPORTOWY
Kogut był wówczas porucznikiem WP. — pamiętam było to na jednym meczu w Bielsku z tamtejszą drużyną.
Kogut grał niepotrzebnie ostro faulując przeciwników.
Oburzyło to Gintla, który zwrócił się do Synowca z żądaniem:
— Tadek, psiakrew, uspokój Kogu¬ta albo usuń go z boiska!
Tadkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać Zerwał się z miejsca — pędzi oburzony do Koguta.. i słowa zamarły mu na ustach.
Oto Kogut spodziewając się burzy, wypiął swą „bohaterska” pierś do przodu, czekał na Tadka jak gdyby chcąc powiedzieć:
„Zbliż się spróbuj tylko"!
Tadek Synowiec widząc to machnął zrezygnowanie ręką i oddalił się.
Tenże jednak Synowiec umiał być energiczny, gdy szło o sprawy Cracovii na forum KOZPN czy PZPN.
Był on bowiem nie tylko zawodnikiem, ale równocześnie działaczem sportowym i dziennikarzem.
W PARYŻU
Cracovia była jedynym klubem Pol¬ski, który w tym okresie wyjeżdżał poza granice Rzeczypospolitej. — i równocześnie pierwszą drużyną polską, która została zaproszoną do Pa¬ryża, na urządzany tam z okazji jubileuszu klubu paryskiego „Red Ster", turniej piłkarski.
W turnieju tym prócz Cracovii.wzięły udział drużyny „Servette" z Genewy i wicemistrz Francji — „Racing Club de Paris".
Z mistrzem Szwajcarii zremisowaliśmy 1:1 — zaś z „Red Starem" przegraliśmy 3:5, co dla nas było wynikiem bardzo zaszczytnym, zważywszy, że gospodarze grali bardzo ostro i bramkarza naszego Popiela dwukrotnie wepchnięto z piłką do bramki.
BRAMKARZ NIE JEST ŚWIĘTOŚCIĄ
W Paryżu nie obchodzono się z bramkarzami zbyt łagodnie (tak jak to się u nas dzieje). — Napastnicy szli na bramkarza tak silnie i ostro, że ten częstokroć wołał wyrzucić piłkę na korner aniżeli wdawać się z nimi w pojedynek.
Zapytany przez naszego Popiela sędzia prowadzący tern zawody — dlaczego pozwala na atakowanie bramkarza, narażając go na kopnięcia w ręce, — odrzekł
— Jeśli napastnik, który gra nogami, może być atakowany przez przeciwnika, trzymającego piłkę przy nodze, — to dlaczego nie może być atakowany bramkarz, trzymający piłkę w rękach.
— Pan ma nie tylko nogi do gry, ale jeszcze i ręce. Trzeba prędko po¬zbywać się piłki, a wtedy nie będzie atakowany.
Słusznie! To tylko u nas w Polsce, sędziowie zaprowadzili ten nigdzie nie spotykany zwyczaj, że bramkarz jest nietykalny.
Bramkarz u nas może rzucić się na piłkę i leżeć dość długo na zie¬mi — a tknąć go nie wolno.
Jeśli znajdzie się śmiałek, który by próbował wydobyć spod niego piłkę, — miałby się spyszna.
Nie tylko sędzia odgwiżdże faul, lecz i publiczność wygwiżdże go.
Ja należałem do napastników, którzy obrzydzali życie bramkarzom nie pozwolili pieścić piłki w objęciach.
Nie mało bramkarzy wpadło do bramki wraz z piłką, wepchniętych przeze mnie - zwłaszcza gdy wróciliśmy z Hiszpanii.
8 CZY 8O CENTYMETRÓW
Będąc w Paryżu, oprowadzani byliśmy przez sekretarza Towarzystwa Polsko-Francuskiego, Polaka, przebywającego stale w tym mieście.
Pokazywał on nam wszystkie cuda Paryża, m. in. wieżę Eiffla, na której byliśmy wszyscy.
Tłumaczył objaśniał i pokazywał nam rzeczy godne widzenia, jak również charakterystyczne cechy pewnych zjawisk, — w konkretnym wypadku wieży Eiffla, jej konstrukcji, roku powstania itp.
Nd wieży, jak wspomniałem już, byliśmy wszyscy, między innymi i nasz lewy łącznik, zawsze czupurny i zadzierżysty, — zawsze lepiej wiedzący wszystko od innych.
Oprowadzający nas sekretarz wyjaśnił nam, po zejściu z wieży, że ma one w najwyższym swym punkcie 8 centymetrów odchylenia, co jest rzeczą, przy jej wysokości, zupełnie zrozumiałą.
Słysząc te słowa, nasz lewy łącznik rzecze z emfazą:
.
„Nie proszę pana., ja wiem na pewno, że ona ma 80 centymetrów odchylenia".
Skonsternowani i zażenowani, zaczęliśmy z.lekka pokaszliwać chcąc jakoś zatuszować niewłaściwe odezwa¬nie się naszego gracza.
Sytuacje rozstrzygnął Ludwik Gintel nachyliwszy się do ucha i szepnąwszy mu kilka soczystych słów.
Kogut odskoczył jak oparzony i długo jeszcze krzywo patrzył na Gintla — cała zaś nasza paczka w drodze powrotnej, bezlitośnie nabierała Koguta, wymawiając mu przy każdej nadarzającej się sposobności. owe nieszczęsne 80 cm.
MASZ MARKĘ, ZNAJ PANA...
Wszystko to jednak działo się w sposób żartobliwy, a równocześnie miły i pozbawiony złośliwości.
Dużą uciechę mieli nasi „nabieracze" na przyjęciu u ambasadora Polski.
Do stołu podano, między innymi raki. Przy każdym zaś biesiadniku po¬stawiono w kryształowych naczyniach wodę, do obmycia palców.
Nasz lewy łącznik zaciekawiony stojącym obok naczyniem, zwrócił się z zapylaniem do siedzącego obok Gintla szeptem:
„Ludwik, na co ta woda?"
..Do picia, na cóż by była — pada odpowiedź Gintla.
Nasz napastnik, który prawdopodobnie był w danej chwili spragniony, chwycił za naczynie i wychylił wodę do dna.
Stłumiony śmiech i ironiczne spojrzenia kolegów wyjaśniły mu popełniona gafę.
Zarumieniony ze wstydu, nie mając nic innego do zrobienia. zaczął ze złością zajadać dale.
Swój zły humor chciał Kogut wyładować przynajmniej na lokaju.
Przy opuszczaniu apartamentów ambasady przy podawaniu nam płaszczy. każdy z nas położył bodaj franka na tacy, leżącej na stoliku.
Kogut, wyciągnąwszy z kieszeni będący wówczas u nas w obiegu banknot jednomarkowy rzekł po polsku do lokaja:
„Mesz sługo znaj pana"
Dziękuję bardzo za hojny datek odrzekł lokaj, który oczywiście także był Polakiem o czym Kogut niestety nie wiedział — posłyszawszy zaś jego odpowiedź zbiegł szybko na dół po schodach jeszcze bardziej speszony niż dotychczas.
Echo Krakowa cz.6
„ZULU" — KAFER".
Większego pecha od Koguta, miał jednak nasz prawy pomocnik Styczeń, — popularnie zwany „Zulu-Kafer", za jego niezwykłe podobieństwo do mieszkańców południowo-zachodniej Afryki.
Zwykła gładko wygolony (golił również i głowę) z lekko wysuniętą w przód szczęką i szerokim uśmiechem odsłaniającym niezwykle białe, duże uzębienie, był rzeczywiście podobny nieco do czarnych obywateli z nad Limpopo.
Tak się złożyło, że pobyt nasz w Paryżu przeciągnął się do pierwszego stycznia, w którym to dniu graliśmy nasz ostatni mecz.
W przeddzień meczu, t. j. w Sylwestra zaproszeni zostaliśmy przez gospodarzy do modnego wówczas kabaretu nocnego „Folies Bergeras”.
Styczeń który w czasie programu, gdzieś nam się zawieruszył, został „odkryty" w zacisznej loży w towarzystwie jakiejś uroczej ciemnowłosej „mademotselle".
Gdy po skończonym programie zabieraliśmy się do opuszczenia lokalu, podszedł do nas Zulu, a raczej do doktora Lustgartena prosząc go o po¬życzenie kilkuset franków na... wpłacenie rachunku.
Cóż się stało?
Oto owa urocza towarzyszka naciągnąwszy biednego Zula na dwie flaszki szampana — zniknęła po jego wypiciu jak kamfora.
Biedny Zulu zaś spodziewał się miłego flirtu.
Klnąc w duchu Francuzeczkę (która jak się potem okazało była emigrantką z Brodów) — powrócił Zulu do hotelu, narzekając, że właśnie w dniu 1-go stycznia tak nabrano Stycznia.
Złość swa wyładował na Kogucie, przypominając mu wieżę Eiffla i wodę przy rakach, ten zaś prześladował go znowu „francuską rodaczką".
Podróż do Krakowa upłynęła nie tylko miło, ale wprost wesoło i niespodziewanie szybko.
W DANII I SZWECJI
Do jednego z najmilszych wyjazdów za granicę, należał bezsprzecznie wyjazd do Danii i Szwecji.
Dojście do skutku tego wyjazdu zawdzięczamy zarządowi klubu, który w ten sposób chciał nas wynagrodzić za zdobycie tytułu mistrza Polski.
W Danii graliśmy dwa merze, w portowym mieście Aarchus, położonym w północno-wschodniej Danii.
Miasteczko, jak wszystkie zresztą miasta duńskie, czyściutkie o wielkich placach i szerokich ulicach.
Spotkaliśmy tam wielu naszych rodaków.
DUŃSKA UCZCIWOŚĆ
W tejże Danii, zetknęliśmy się po raz pierwszy z wrodzoną w tym kraju uczciwością i poszanowaniem cudzej własności
Z okien hotelu, które wychodziły na szeroki plac, mogliśmy obserwować zajeżdżające przed wspaniały kościół otwarte limuzyny, w których pasażerowie zostawiali swe wierzch¬nie okrycia, torebki, lisy przed wej¬ściem do kościoła.
Zaciekawieni, obserwowaliśmy z okien, co się też z tymi pozostawionymi rzeczami w aucie stanie?
Stała się rzecz dziwna dla nas.
Nikt, ale to dosłownie nikt nie spojrzał nawet na te przedmioty przechodząc obojętnie obok.
Od kilkuset lat, jak nam opowiadano, cudza własność jest w Danii rzeczą świętą. Nie dlatego, że przed wiekami za kradzież karano ucięciem prawej dłoni, lecz dlatego, że każdy Duńczyk jest z natury uczciwy.
To samo zresztą jest w Szwecji.
W Aarchus spotkaliśmy się również z zupełnie inną kuchnią.
Na śniadanie podawano nam na pierwsze surowe mleko w dużej ilości, masło z chlebem duńskim, specjalnie pieczonym, przypominającym żydowską macę, sery i na zakończenie... kompot z jabłek .
Można sobie wyobrazić, jak takie „urozmaicone śniadanie" podziałało na niektóre słabsze żołądki naszych zawodników.
Pierwszy też mecz przegraliśmy w stosunku 2:4, gdyż prawie połowa naszych zawodników cierpiała na bóle żołądka.
Postanowiliśmy (oczywiście kierownictwo nie my) nie jeść na drugi dzień nic do meczu, jak tylko herbatę i sucharki.
Tak się też stało, przyznać zaś trzeba, że wyszło nam to tylko na dobre.
MUSIMY WYGRAĆ!
Na stadion, na którym miał się odbyć mecz, jechałem taksówką z Jasiem Reymanem.
Obaj patrzyliśmy na taksometr, który wskazywał w tym czasie coś dwie korony z drobnymi.
Powiedzieliśmy sobie wówczas, że o ile taksówka dojedzie do stadionu, a taksometr nie wybije trzech koron — wygramy.
O ile zaś wybije bodaj trzy korony — mecz przegramy.
Do stadionu nie było zbyt daleko, ale dziesięcio-ӧrówki wyskakiwały co pewien czas.
Nie widzieliśmy jeszcze bram stadionu, a taksometr wybił dwa osiemdziesiąt, nie długo zaś potem dwa dziewięćdziesiąt.
Struchleliśmy! — W tym momencie jednak, auto skręciło w boczną uliczkę i oczom naszym ukazał się stadion za chwalę zaś taksówka stanęła u je¬go wejścia.
Łomocące nasze dwa serca uspokoiły się i pełni najlepszej myśli weszliśmy na stadion.
Muszę tu zaznaczyć, iż wielu spośród footbalistów jest zabobonnych, ja na przykład przed każdym ważniejszym meczem ubierałem lewą pończochę na lewą stronę i za skarby świata, nie ubrałbym jej inaczej.
Uwierzyliśmy więc, że i w tym wypadku, historia z taksometrem przyniesie nam szczęście.
Tak się też stało.
Spotkanie wygraliśmy oczywiście nie na skutek zabobonu, lecz dzięki doskonałej grze całej drużyny w stosunku 6:1.
Na środku ataku, w drużynie duńskiej grał jak to szumnie podały gazety, doskonały zawodnik z Kopenhagi, który jednak świetnie pilnowany przez Cikowskiego, prawie nie ruszył piłki do przerwy.
Co prawda jedyna bramka strzelona była właśnie jego dziełem.
Echo Krakowa cz.7
JEDZIEMY DO SZWECJI
W pamięci wszystkich uczestników tej wyprawy z pewnością silnie utkwił przejazd statkiem z Danii do Szwecji, ściślej mówiąc z Helsingӧr do Helsinqborqu.
Podróż nasza trwała niespełna godzinę, i odbywała się w godzinach wieczornych.
Z brzegów duńskich widzieliśmy przepięknie oświetlone wybrzeże szwedzkie z Helsingbrqiem pośrodku.
Panorama wspaniała. Oczarowani roztaczającym się widokiem, przy akompaniamencie gitary śpiewaliśmy nastrojowe piosenki, którym z przyjemnością przysłuchiwali się liczni pasażerowie statku nagradzając nas oklaskami.
GRAMY ZE SZWEDAMI
W Szwecji spotkaliśmy się jak już wspomniałem z nadzwyczajnym przyjęciem.
Na każdym niemal, kroku prześciga¬no się w uprzejmościach. Mieszkaliśmy w najlepszych hotelach. W czasie wolnym od rozgrywek gospodarze starali się wypełnić nam wolne chwile bądź wycieczkami do nadmorskich miejsc kąpielowych bądź oprowadza¬niem po muzeach czy rzeczach godnych widzenia.
Wszystko to robili serdecznie, taktownie i... za darmo.
Cóż zresztą znaczył dla Szwedów ten minimalny wydatek gdy ich „koronki" warte już były miliardy polskich marek.
W Helsingborgu przegraliśmy w pierwszym spotkaniu z drużyną H.I.E. w stosunku 1:2. Zaś w kilka dni potem z reprezentacją miasta wygraliśmy w stosunku 2:0.
W Malmӧ mimo, iż długo prowadziliśmy 1:0, po przerwie musieliśmy przegrać, ponieważ w tym czasie ze¬rwał się tak silny wiatr, że Jędruś Przeworski grający w tym czasie w bramce przy wykopie piłki posyłał ją na korner ponad bramka.
Szwedzi uzyskali zwycięskie bramki pod koniec meczu.
SZWEDZKA KUCHNIA
Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć o szwedzkiej kuchni, którą zaliczyć wypada do jednej chyba z najlepszych na świecie.
Niepomną w tej chwil i z ilu dań składa się „lunch" (Szwedzi jadają trzy razy dziennie ale dobrze bardzo ob-ficie), lecz wiem, iż samymi przystaw¬kami najadali się nasi chłopcy do te¬go stopnia, że niejeden odsuwał talerze z dalszymi daniami.
Przystawki zaś składały się z prze¬różnych ryb, rybek, rybaczek, podanych tak lub inaczej, przyrządzonych w ten lub inny sposób. Dalsze dania stanowiła szynka, ozory wędzone, majonezy itd. itd.
Później dopiero następowały właściwe dania, wszystkie zaś podlane były specjalnym szwedzkim punczem na zimno lub gorąco jak kto woli.
Były więc wypadki, że niektórzy z naszych chłopców chorowali dzień lub dwa z przejedzenia.
Nigdy natomiast nie chorował nasz „medyk" tj. Cikowski Stasio, będący na trzecim roku medycyny, który regularnie mawiał:
„Wszystko można zjeść, tylko pomaleńku".
On też jeden i niezapomnianej pamięci prezes klubu dr Edward Centarowski, mimo, iż lubili zjeść obficie nie chorowali nigdy z przejedzenia.
Do Danii jechaliśmy przez Schlezwig-Holstein i Jutlandię, do Szwecji zaś tylko przez cieśninę i przy dobrej pogodzie oraz spokojnym morzu. Ze Szwecji zaś wracaliśmy do kraju przez pełne morze które w do¬datku było bardzo wzburzone.
ZAMIAST DO KRAKOWA DO...RYGI
Trzeba było widzieć wtedy niektórych z nas.
Ja przynajmniej kilkanaście razy zamiast do domu jechałem do... Rygi. Pierwszy raz kiedy zrobiło mi się słabo bojąc się ewentualnego wypadku czym prędzej zbiegłem z górnego po¬kładu aż na sam dół i tam oddałem zawartość mego żołądka w ofierze Neptunowi.
Gdy historia jednak powtórzyła się po raz trzeci, czwarty itd. — nie byłem już w stanie schodzić na dół, lecz leżąc na leżaku odwracałem tylko głowę w prawo czy lewo... i cały świat wraz ze wszystkimi pasażerami statku był mi najzupełniej obojętny.
Obsługa statku przyzwyczajona do takich pasażerów jak ja i mnie podobnych, sprzątała podłogę bez szemrania.
Niewielką pociechę stanowił dla mnie fakt, że i inni jak Szperling, Ciszewski, Przeworski, Jasio Reyman znajdowali się w podobnym starcie.
Wyjątek stanowiły „wilki morskie” (jak się sami nazywali) Synowiecki i Kałuża, którzy nawet przy największym kołysaniu statku zajadali spokojnie podane im przez służbę dania.
Stanąwszy jednak nogą na starym lądzie uczułem się momentalnie zdrowy, a przede wszystkim przeraźliwie głodny.
Cały zapas sera szwajcarskiego znajdujący się w kufrze prowiantowym dra Lustgartena zjedliśmy razem z Jędrusiem Przeworskim.
Przysięgałem sobie wtedy, że nigdy w życiu już nie pojadę okrętem, chociaż by to miała być najcudowniejsza podróż.
Oczywista przyrzeczenia tego nie dotrzymałem, gdyż jeździłem później wielokrotnie do Szwecji, Finlandii. Turcji, wszędzie jednakowoż niestety przez... Rygę.
Dziś jeszcze na samo wspomnienie jest mi mdło.
Nigdy jednak nie żałowałem tego chwilowego cierpienia.
cz.8
CHOĆ BURZA HUCZY WKOŁO NAS...
Najciężej jednak chorowaliśmy wszyscy — z wyjątkiem Kałuży i Synowca — w powrotnej drodze z Helsingoborgu — po meczu z Finlandią —do Tallina w Estonii.
Po dość sutym śniadaniu, w czasie którego zjedliśmy spore ilości jam’u i marmolady statek wsiedliśmy na statek „Ebba Munk”.
Już w porcie widzieliśmy swe grzywy na falach, a dość silny wietrzyk zawiewał od północy.
Złośliwe uśmieszki fińskich zawodników, którzy odprowadzali nas aż na pokład statku, nie przestraszyły nas wcale, gdyż – mimo, że dusze mieliśmy na ramieniu – Munio Szperling dodawał nam otuchy, mówiąc:
Co? My stare wilki morskie, przejechały Bałtyk tam i z powrotem, mamy się bać? Nie bójta się wiara! „Choć burza huczy wkoło nas"...
Biedny Munio sam nie wierzył w słowa, którymi nas pocieszał.
Wreszcie wyjechaliśmy.
Już Helsingfors i brzegi Finlandii zniknęły z oczu, gdy burza rozszalała się na dobre.
„Ebba Munkiem” zaczęło porządnie huśtać. Munio, chcąc zagłuszyć nie¬przyjemne mdłości u siebie i u innych — zaproponował śpiewanie piosenek.
Wszyscy ochoczo zgodziliśmy się na to, gdyż coś trzeba było robić z tymi przeklętymi nudnościami.
Na pierwszy ogień poszła właśnie piosenka
„Choć burza huczy wkoło nas"...
BOĆ SILNĄ PRZECIEŻ MAMY DŁOŃ...
Nie skończyliśmy jeszcze dobrze pierwszej zwrotki — byliśmy właśnie przy słowach: ...„boć silną przecie mamy dłoń..." — gdy poderwany, nagłym ściśnięciem żołądka, przyskoczyłem do burty z gardłowym okrzykiem: „...aaa, uup!!"
I stało się!
Pierwszą ofiarą burzy, względnie choroby morskiej, byłem oczywiście ja!
Nagle Munio Szperling, który mnie bacznie obserwował, krzyknął:
— Rany Boskie! Krwią!
Nie była to jednak krew ale jam malinowy i marmolada.
Za mną „pojechał" Munio, a potem po kolei: Gintel, Domański, Słonecki itd.
Nie chorowali tylko Synowiec, Kałuża i Seichter Kazek.
Nawet prezes dr Cetnarowski który przecież był przez 10 lat leka¬rzem okrętowym na lini Hamburg— Ameryka, rozchorował się i leżał razem ze mną w kabinie.
Nie mogłem jednak długo wyleżeć, wyszedłem więc chorować na pokład.
I przypominam sobie jak dziś taką sytuację:
Do ledwie żywego, na skutek morskiej choroby (gdyż w takim stanie byłem), przyłączył się Słonecki Józku z lwowskiej „Pogoni" i powiada:
— Ta frajerze, ściśnij się paskiem przez Pół. a będzie ci leniej.
Zaledwie jednak zastopowałem jego radę i zacisnąłem pasek, choroba po¬gorszyła się w dwójnasób.
Do naszej grupy cierpiących przystąpił w pewnym momencie marynarz estoński z flaszką koniaku, proponując nam po niemiecku wypicie na rozgrzewkę:
— Trinken Sie — powiada — gut, Koniak!
— Odczep się, bo cię o...gam. — słabym głosem odpowiada mu Słoncecki.
— ...aber trinken Sie — prosi uparcie marynarz, podlewając butelkę z koniakiem pod sam nos Słoneckiemu.
— Odczep się draniu, bo się orzygam — broni się tenże.
Marynarz jednak nie dał zbić się z tropu, a chcąc rzeczywiście pomóc choremu Słoneckiemu. wepchnął mu flaszkę koniaku w rękę i zmusił do wypicia.
Słonecki przechyliwszy w tył głowę, pociągnął parę sporych łyków, gdy wtem... usłyszałem głuchy charkot i... cała zawartość ust i żołądka chorego Słoneckicgo wylądowała na piersiach uczynnego marynarza.
— A mówiłem ci draniu, że cię orzygam — wybełkotał jeszcze Słonecki i osunął się na leżak.
Ale nie tylko Jóźku chorował.
W podobnym stanie znajdował się dość twardy Gintel, który pod koniec podróży dosłownie leżał jak długi na pokładzie, gdyż — jak twierdził — było mu tak wygodniej i przynosiło ulgę.
W pewnym momencie podszedł do niego prezes dr Cetnarowski i rzecze:
— Ludwiś, wstawaj, już widać ziemię!
— Utopmy się wszyscy, a ja nie wstanę — odpowiada Gintel — nie podniósłszy nawet głowy od pokładu.
— W Imię Ojca i Syna... — żegnając się, obruszył się prezes — cóż ty wygadujesz w złą godzinę, chłopie?
— Wolę utonąć, niż tak dalej rzygać. — słychać było cierpiący głos Ludwika.
cz.9
cz.10
cz.11
cz.12
cz.13
cz.14
cz.15
cz.16
cz.17
cz.18
cz.19
cz.20
cz.21
cz.22
cz.23
cz.24
cz.25
cz.26
cz.27
cz.28
cz.29
cz.30
cz.31