Stanisław Stachura
Stanisław Stachura | |||
Informacje ogólne | |||
---|---|---|---|
Imię i nazwisko | Stanisław Stachura | ||
Kraj | Galicja | ||
Urodzony | 29 grudnia 1917, Nowy Targ, Galicja | ||
Zmarły | 4 października 2009, Kraków | ||
Sezony w Cracovii | |||
Sezon | W/G/A | ||
1936/37 1937/38 1938/39 1945/46 |
|||
Kluby | |||
Lata | Klub | W/G/A | |
1933-46 | Cracovia | ||
W/G/A - wystepy/gole/asysty |
Stanisław Stachura - hokeista Cracovii, Sokoła Zakopane, Cracovii, Lnu Wałbrzych, Kolejarza Wrocław; piłkarz Kolejarza Wałbrzych. Hokejowy mistrz Polski z Cracovią w 1937 i 1946 roku. Grał m.in. z Janem Maciejko, Czesławem Marchewczykiem, Andrzejem Wołkowskim, Adamem "Rochem" Kowalskim, Władysławem Michalikiem, Mieczysławem Kasprzyckim.
Członek Rady Seniorów od 1986r..
- dodatkowe informacje [1].
Pochowany na cmentarzu Rakowickim Kwatera: Q Rząd: 6 Miejsce: 51.
Wywiad
STANISŁAW STACHURA: PO ÓSMY TYTUŁ MISTRZA POLSKI! - 09.03.2009
W 1937 roku hokeiści Cracovii zdobyli pierwszy w historii złoty medal Mistrzostw Polski. Stanisław Stachura to jedyny żyjący zawodnik, który sięgnął po ten mistrzowski tytuł. W dniu pierwszego meczu finałowego między Comarch Cracovią a GKS-em Tychy prezentujemy ekskluzywny wywiad z 91-letnim byłym hokeistą Pasów!
- Od pierwszego Mistrzostwa Polski zdobytego przez Cracovię minęły już 72 lata..
- Zgadza się. To było w 1937 roku. Najpierw zostały przeprowadzone eliminacje w całej Polsce, a potem grupa sześciu klubów awansowała do finału głównego, który rozegrany został w Krynicy, gdzie było świetne lodowisko. Grało się systemem każdy z każdym.
- Czyli o tytule zadecydowała największa liczba punktów?
- Tak, ale nie mieliśmy jakiejś wyraźnej przewagi nad pozostałymi drużynami. To były minimalne różnice, ale na szczęście udało nam się zdobyć tytuł Mistrza Polski.
- Radość ogromna?
- Ależ oczywiście! Dostaliśmy piękne odznaki i ogromny puchar, który postawiony został w gablocie jednej z firm na ulicy Sławkowskiej, a więc zaraz przy Rynku. Na tym trofeum wygrawerowane były nasze nazwiska, więc zdarzało się, że dumnie wskazywałem palcem znajomym i mówiłem patrzcie, tu jest moje nazwisko. Ponadto po Mistrzostwie Polski prezes Cracovii postanowił dać nam prezent w postaci trenera.
- To mistrzowski tytuł zdobywaliście bez szkoleniowca?
- Bez! Choć inne drużyny miały swoich trenerów. Nam musieli wystarczyć Czesiek Marczewczyk i Adam Kowalski (potocznie nazywany Rochem – przyp.), którzy prowadzili nam treningi i jednocześnie grali z nami. W końcu jednak dostaliśmy trenera pierwszorzędnego, zapomniałem teraz jego nazwiska, ale wiem, że był Czechem. Bardzo dobry i doświadczony trener. Pamiętam, jak na jednym z pierwszych treningów powiedział nam, że świetnie gramy, że jesteśmy bardzo dobrą drużyną, ale że mamy jedną wadę. My zdziwieni, pytamy jaką, a on na to: Nie umiecie przegrywać. U nas konsternacja. Pytamy więc, o co mu chodzi. A on, że widział mecze, gdy traciliśmy bramkę i zaraz potem padały kolejne, bo nie byliśmy w stanie się szybko podnieść. Stale tłukł nam do głowy, że trzeba grać do końca, że należy walczyć dalej. Miał rację.
- Jechaliście do Krynicy jako faworyci?
- Cracovia w tamtych czasach była już znana, ale to jednak KTH dawano największe szanse. Wszak mówi się, że gospodarzom pomagają ściany. Ponadto kryniczanie mieli świetną pakę, czterech zawodników grało w reprezentacji Polski! Mimo to mistrzowski tytuł padł naszym łupem.
- Swoje mecze rozgrywaliście na otwartym powietrzu..
- Zgadza się. Wtedy były inne czasy i nie sposób było znaleźć hali z lodowiskiem. Bandy były inne, za bramką niższe, przez co czasem jadąc zbyt szybko trzeba było przez nie skakać, by nie zrobić sobie krzywdy. Sam ekwipunek był tandetny, stroje sami sobie szyliśmy. Co więcej, graliśmy bez kasków, nawet bramkarze ich nie mieli!
- To było dosyć ryzykowne…
- Bardzo ryzykowne! U nas bramkarzem był Jan Maciejko, troszkę większy od samej bramki. Idealnie do niej pasował i świetnie interweniował. Był po prostu stworzony do tej pozycji. Raz dostał bardzo mocno krążkiem w nos, na starość ogłuchł. Pamiętam, jak kiedyś Janek nie mógł kontynuować meczu i trzeba było go zastąpić. Ktoś krzyknął Staszek, ale ja odpowiedziałem, że za żadne skarby świata nie stanę między słupkami. Do bramki poszedł ktoś inny.
- Jest pan w bardzo dobrej kondycji.
- Ze zdrowiem nie jest źle. Z tego, co mi wiadomo, to nikt z paki, która zdobywała ze mną Mistrzostwa Polski w 1937 i 1946 roku nie żyje. Wszyscy zmarli. Wcześniej jednak trzeba było kończyć kariery. Gdy już nasze miejsce zajmowali młodsi zawodnicy, to dalej interesowałem się hokejem, patrzyłem, jak ci nowi grają. A grali bardzo dobrze. Nie ciekawiła ich jednak nasza przeszłość, nie znali zbytnio historii. Mówili za to słowa typu: co wyście tam grali, co to był za hokej przed wojną. Trochę nas lekceważyli. Zdenerwował się Janek Maciejko, bramkarz, który powiedział: no dobra chłopaki, to zagrajmy mecz. I zagraliśmy.
- Ile pan miał wtedy lat?
- Około czterdziestu. Zresztą cała nasza drużyna była w podobnym wieku, za to tamci mieli po dwadzieścia kilka lat. Zagraliśmy mecz z zachowaniem wszelkich przepisów, byli sędziowie. My - oldboye Cracovii - zagraliśmy z pierwszą drużyną Pasów i daliśmy im lanie 4:0! Nawet sobie brameczkę strzeliłem (śmiech). Spokornieli i nabrali szacunku.. A ja byłem tak uzależniony od hokeja, że zostałem sędzią. Może nawet byłbym arbitrem międzynarodowym, bo robiłem odpowiednie papiery, uczyłem się języków, ale zamknęła mnie komuna.
- Za co pan trafił do więzienia?
- To długa historia. Zaraz po wojnie groził mi pobór do wojska, ale za nic nie chciałem do niego iść. Dopiero co skończyła się przecież okupacja, przeżyłem ją i nie zamierzałem znowu zostać przysłowiowym mięsem armatnim. Znajomi poradzili mi więc, by iść do kolei, bo tam można było odrobić służbę. No i poszedłem. Zostałem strażnikiem w Służbie Ochrony Kolei, a niedługo potem dostałem wezwanie, by pojechać na zachód, do Wałbrzycha. Tam awansowałem i w pewnym momencie byłem nawet komendantem oddziału, a pod sobą miałem stu ludzi! W międzyczasie cały czas trenowałem, środowisko wiedziało, że jestem hokeistą, w 1946 roku zdobyłem tytuł Mistrza Polski. Powodziło mi się.
- I co się stało?
- W 1953 roku w Warszawie odbyły się Mistrzostwa Europy w boksie i do ich zabezpieczenia wyznaczono właśnie strażników kolei. Była nas setka, a mnie wybrano jako dowódcę całej ekipy. To okazało się zgubne, bo na mnie spoczywała cała odpowiedzialność. Sprawa była poważna, bo przecież obserwowała nas cała Europa. Rozpoczęły się spotkania bokserskie, ale już w pierwszych godzinach wytworzyła się sytuacja, w której kibice zaczęli buczeć, gwizdać i rzucać rozmaitymi przedmiotami. Było tak, ponieważ na ring wychodził Rosjanin. Zrobił się chaos, a co więcej na trybunach siedział ambasador rosyjski. I wieczorem, już po pierwszym dniu mistrzostw, mieliśmy zebranie, na którym pouczono nas, byśmy interweniowali w podobnych sytuacjach i wypraszali z hali ludzi, którzy zachowują się niewłaściwie. Przejąłem się tym i powiedziałem o rozporządzeniu chłopakom.
- I przyszedł kolejny dzień walk..
- Zgadza się. W pewnym momencie przybiega do mnie dwóch strażników z informacją, że jeden mężczyzna zachowuje się nagannie, krzyczy, rzuca teczką o ziemię. Poszedłem i mając na sobie wzrok wszystkich kibiców powiedziałem mu, że zaraz opuści ze mną ten obiekt. Początkowo nie chciał tego zrobić, ale w końcu wstał. A był bardzo dziwny, taki spokojny. Podświadomie czułem, że robię coś niewłaściwego, ale już zacząłem i nie było odwrotu. Niedługo potem przyszły problemy. Odsunęli mnie od ochrony mistrzostw, miałem dochodzenie prokuratorów wojskowych, potem straciłem posadę w kolei, nawet mieszkanie! I przez ten cały czas nikt nie chciał odpowiedzieć na moje pytanie, co ja takiego źle zrobiłem. Nie miałem pojęcia, dlaczego tak się dzieje.
- I co się okazało?
- Ten, którego wyprosiłem z hali w czasie mistrzostw był w komitecie centralnym PZPR i poprzysiągł mi zemstę. Bez żadnej konfrontacji, bez żadnych rozmów. Tak po prostu. Nikt nie miał odwagi wstawić się za mną, wszyscy bali się partii. Wróciliśmy z żoną do Krakowa, ale czułem, że w jakiś sposób jestem sprawdzany i obserwowany, czułem, że ręka partii sięga dalej. Potem wpadłem, choć było w tym też trochę mojej winy. W więzieniu spędziłem siedem lat. I tu pomocni okazali się hokejowi koledzy, którzy pod moją nieobecność troszczyli się o rodzinę. Byliśmy przyjaciółmi w czasie gry w hokeja i zostaliśmy nimi także później.
- Wróciliśmy do tematu hokeja to i zostańmy przy nim. W 1937 roku, gdy Cracovia zdobywała pierwsze złoto, miał pan 20 lat. To było dużo? - Mało. W tamtych czasach najlepszym wiekiem dla hokeisty było 25, 27 lat. Wtedy taki zawodnik jest rutynowany, silny fizycznie i potrafi świetnie poruszać się na łyżwach. No ale w moim wieku także dało się grać i zdobywać mistrzostwo (śmiech).
- Jak to się stało, że został pan hokeistą?
- Mnie od dziecka ciągnęło do łyżew. Wychowywałem się w Nowym Targu, mieszkaliśmy zaraz obok zbiegu dwóch Dunajców – Białego i Czarnego, więc gdy tylko zamarzały, ja ubierałem łyżwy i jeździłem. Gdy miałem 10 lat przeprowadziliśmy się do Krakowa, a raczej wróciliśmy, bo ojciec pochodził z naszego miasta. Mieszkając w Krakowie lodowisko było nieopodal mnie, w Parku Krakowskim i tam często przebywałem z moimi kolegami. I dawaliśmy popalić, jeździliśmy w przeciwną stronę niż było ustalone, wariowaliśmy na łyżwach. Wreszcie kierownik lodowiska nie wytrzymał, wziął nas i powiedział, że musi coś z nami zrobić. Wyrzucić nas nie wyrzuci, bo na przykład znał moją mamę, która prowadziła restaurację i która robiła bardzo dobre kanapki (śmiech). Wybudował nam więc taflę do gry w hokeja, na której postawił dwie bramki.
- A jak trafił pan do Cracovii?
- Podczas jednej z gier przyglądał nam się pewien pan, który później podszedł do mnie, powiedział, że dobrze jeżdżę na łyżwach i zaproponował grę w drugiej drużynie Cracovii. Okazało się, że był członkiem zarządu. W moim pierwszym meczu zdobyłem nawet bramkę i szło mi na tyle dobrze, że w wieku 17 lat otrzymałem powołanie do pierwszego zespołu! Graliśmy wtedy mecz w Bielsku i byłem tak przejęty, że jak zbiórkę wyznaczono o 14, to ja już na dworcu stawiłem się o 13 (śmiech). W tym spotkaniu znowu strzeliłem gola i tak to się już potoczyło. Grałem w drugim ataku, najpierw na prawej stronie, a potem na środku.
- Wystąpił pan m.in. w pierwszym meczu hokejowym po wyzwoleniu Polski w 1945 roku.
- O tak, zagrałem. 18 stycznia, to był chyba piątek, Rosjanie wkroczyli od Bronowic do miasta i niemalże natychmiast pojawił się pomysł, żeby zagrać mecz hokejowy Cracovia – Wisła. Spotkanie rozegrane zostało pięć dni później na Olszy, nie pamiętam, jaki był wynik, ale wygraliśmy. Mecz rozegraliśmy tak szybko, że powyżej nas jechały pociągi z transportem wojskowymi: z działami, czołgami. To Rosjanie, którzy ruszali dalej na front.
- Podobno znał pan Józefa Kałużę, najwybitniejszego piłkarza w historii Cracovii...
- Poznałem go. To był niesamowity zawodnik, niedużego wzrostu, z fantastycznym uderzeniem. On jak strzelał na bramkę, to piłka praktycznie zawsze leciała na tej samej wysokości i z reguły lądowała w siatce. Miał takie sakramenckie lufy, że szkoda gadać. Coś fantastycznego! Nawet po zakończeniu kariery piłkarskiej był ogromnym autorytetem. Na tyle dużym, że ludzie onieśmielali się, by do niego podejść. Ja należałem do takich.
- Ale wreszcie nabrał pan odwagi?
- Tak. W czasie okupacji pracowałem jako kelner w barze Cracovia przy ulicy Miodowej. Szedłem sobie ulicą i nagle ujrzałem Józefa Kałużę idącego naprzeciwko mnie. Poznałem go od razu, ale nie miałem śmiałości, by rozpocząć rozmowę. Po kilku dniach znowu spotkałem go jednak w tym samym miejscu, zebrałem się na odwagę i przedstawiłem się kim jestem, żeby nabrał do mnie zaufania. W czasie wojny nie wiadomo było przecież, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Padał wtedy deszcz, więc usiedliśmy sobie w kawiarni i zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział mi m.in., że dostał propozycję, by trenować wszystkie drużyny, również te niemieckie, ale odmówił. Chciał poczekać na moment, gdy Niemcy pójdą do diabła i gdy znowu Polacy zaczną normalnie grać w piłeczkę. Niestety nie doczekał, bo zmarł zaledwie trzy miesiące po naszej rozmowie. To był wspaniały człowiek!
- Coś niesamowitego. Tak już na koniec.. jak typuje pan tegoroczny finał? - Serce podpowiada mi, że wygra Cracovia i jej będę kibicował z całych sił. Ale GKS t o silny przeciwnik, oj bardzo silny. Grają dobry hokej i na pewno będzie ciężko. Mimo to liczę, że Pasy zdobędą ósmy tytuł Mistrza Polski!
Źródło: Cracovia.pl [2]
Informacja o śmierci
Dziś nad ranem zmarł wybitny hokeista Cracovii, Stanisław Stachura. W grudniu skończyłby 92 lata. Był ostatnim żyjącym reprezentantem drużyn Cracovii, które sięgały po tytuły mistrzostw Polski w 1937 (pierwszy w historii tytuł „Pasów) i w 1946 roku (pierwszy po wojnie).
Stanisław Stachura mieszkał w okolicach Parku Krakowskiego, w przedwojennej kamienicy przy ul. Konarskiego. Był wesołym, towarzyskim starszym panem, który niezwykle barwnie opowiadał o swoim życiu. Już po krótkiej wymianie zdań można się było zorientować, iż doskonale pamięta szczegóły sprzed 60-70 lat, a uwiarygadnia wydarzenia licznymi dokumentami i albumami ze starymi fotografiami. Wśród nich prawdziwe perełki - zdjęcia przedwojennych hokeistów Cracovii. Jedno ma szczególne znaczenie i nic dziwnego, że gospodarz prezentując je nie krył zadowolenia. Na fotce wykonanej podczas mistrzostw świata w Davos widnieje sylwetka jednego z najlepszych w historii hokeistów z odręczną dedykacją: „Mojemu następcy z życzeniami pomyślnych lodów – Jędrek Wołkowski.
Kraków, 24 maja 1939”.
Przed kilkoma miesiącami reporter portalu sportowetemp.pl odwiedził p. Stanisława, aby wręczyć dwie książki hokejowe: "75 lat Szarotek" i "Hokej rocznik 2008". W obu znalazły się informacje o 2-krotnym mistrzu Polski i liczne fotografie. Gospodarz podziękował za prezenty i poprosił o dedykacje. Z przyjemnością je napisałem, a w zamian poprosiłem o możliwość zrobienia fotki z wydawnictwami. Dziś przypominam tekst poświęcony MISTRZOWI, jaki napisałem przed ponad trzema laty.
Willa na Kowańcu
Stanisław Stachura urodził się w 1917 roku w Nowym Targu. – Na Kowańcu mieszkaliśmy w pięknej willi „Orlę” z dużym, zadbanym ogrodem. W 1927 roku, kiedy opuszczaliśmy stolicę Podhala, odkupił ją burmistrz miasta p. Rajski. Ojciec Władysławbył sekretarzem starostwa, matka Felicja zajmowała się handlem, często jeździła po ciuchy do Wiednia i prowadziła sklep tekstylny na nowotarskim Rynku. Miałem 10 lat, kiedy na stałe zamieszkaliśmy w Krakowie, a do przeprowadzki przyczyniła się choroba ojca – wspomina.
Rodzina była majętna. Pani Felicja, kobieta czynu, pod Wawelem handel zamieniła na gastronomię i otworzyła kilka restauracji. Chcąc zmniejszyć koszty opłat nazywała je dość niecodziennie, sugerując niską klasę. Ta z rogu Karmelickiej i Rajskiej to „Bar przystanek”, a z rogu Garbarskiej i Łobzowskiej „Bufet okocimski”. – Początkowo zatrzymaliśmy się w podrzędnym hotelu „Victoria” przy ul. Zwierzynieckiej, bowiem w 1927 roku nie było łatwo kupić w Krakowie nieruchomości. I to nawet dysponując gotówką złotówkowo–dolarową. Po kilku miesiącach rodzice wynajęli lokal przy ul. Miechowskiej, a z okien rozpościerał się widok na stadion Wisły. Chodziłem na mecze, oczywiście za darmo, bo bilety były drogie. Miałem patent – prosiłem przypadkowe małżeństwa o wprowadzanie mnie i to się z reguły udawało. Rok później rodzice kupili kamienicę przy ulicy Konarskiego, co mnie ucieszyło, bo mogłem na pobliskim, zamarzniętym stawie w parku Krakowskim jeździć na łyżwach. Mieliśmy jeszcze kamienicę na Dębnikach, ale mama miała dość użerania się z niesolidnymi lokatorami i szybko ją sprzedała – mówi pan Stanisław.
Początek na podwórku
Eugeniusz Weiss, ówczesny dzierżawca parku, młodych chłopaków próbował przeganiać ze ślizgawki, bowiem brawurową jazdą przeszkadzali spokojnym łyżwiarzom, a tych pojawiało się nawet 500. I jakież było zdziwienie młodzieży, kiedy Weiss wykonał drugą taflę – przeznaczoną do hokeja – z bandami i prawdziwymi bramkami. – Ależ to były mecze naszej podwórkowej drużyny. Podejmowaliśmy inne amatorskie zespoły, najczęściej z Azorów. Na tym samym lodowisku występowali ligowcy: Cracovia, Sokół czy Makkabi. Przyglądaliśmy się hokeistom i z zazdrością patrzyliśmy na ich kije, łyżwy kanadyjskiej firmy CCM i kolorowe stroje. Uczęszczałem do VIII Gimnazjum przy ul. Studenckiej między innymi ze znakomitym później pływakiem Cracovii Szelestem. Byłem z hokejową reprezentacją Krakowa w Wilnie na mistrzostwach Polski szkół średnich, gdzie w arktycznym mrozie zajęliśmy bezapelacyjnie pierwsze miejsce – dodaje Stachura.
„Pasem” został w dość typowych dla chłopców okolicznościach. Pewnego dnia zauważył, że przygląda mu się elegancki pan. – Widzę, że dobrze jeździsz. Czy chciałbyś grać w Cracovii? – zapytał dr Pischinger. - Początkowo byłem zaskoczony i oszołomiony, ale po kilku dniach trenowałem już z drugą drużyną i rozegrałem towarzyski mecz z Sokołem. Wygraliśmy 1–0, strzeliłem bramkę, a trzecią tercję oglądał pierwszy zespół z Marchewczykiem, Rochem–Kowalskim i Wołkowskim na czele.
List z Cracovii
- Po trzech tygodniach przychodzę do domu, a ojciec mi mówi, że przyszedł list z Cracovii. Okazało się, że jadę z najlepszymi do Bielska na mecz z BBSV. Zbiórkę wyznaczono pod zegarem dworcowym o 14, ale ja nie chcąc się spóźnić byłem godzinę wcześniej. Zadebiutowałem więc w pierwszej drużynie, ale nie grałem długo. Choroba płuc zmusiła rodziców do wysłania mnie do Zakopanego. Za zgodą kierownika sekcji, Zygmunta Szembeka, 5–6 meczów zagrałem w barwach Sokoła Zakopane. Tam nabrałem wiary we własne umiejętności i po powrocie do Krakowa znalazłem stałe miejsce w Cracovii. Ileż miałem radości będąc w drużynie, która wywalczyła pierwsze w historii klubu mistrzostwo kraju. Na początku lutego 1937 krynicki turniej finałowy nie został dokończony z powodu obfitych opadów deszczów. O naszym triumfie zadecydowało zwycięstwo Warszawianki z faworyzowanym AZS Warszawa, a rozegrane zostało tydzień później w stolicy. Nagrodą za mistrzostwo było 100 złotych i pamiątkowe odznaki z wygrawerowanym nazwiskiem. Większość kolegów kupiła materiał i zaniosła do krawca, aby uszyć po dwa garnitury – dodaje Stachura.
Tuż po wyzwoleniu nasz bohater otrzymał wezwanie z wojska. Służył w armii już przed wojną, stąd zdawał sobie sprawę, że jako przeszkolony żołnierz od razu dostanie niebezpieczne zadania. Kiedy stawił się w Wojskowej Komendzie Uzupełnień przy ul. Józefińskiej, spotkał znanego z czasów okupacji kapitana Teodora Sternalskiego. Ten poradzi mu, aby zatrudnił się na kolei, bo to nadal jednostka zmilitaryzowana. Wten sposób – jako pracownik Służby Ochrony Kolei – trafił z przydziału na Ziemie Odzyskane do Kłodzka. Wiedział, że do rozpoczęcia pierwszych, powojennych finałów mistrzostw Polski w hokeju nie pozostało wiele czasu. Trenował więc indywidualnie na zamarzniętej Nysie Łużyckiej i w niezłej formie przyjechał pod koniec stycznia 1946 roku do Krakowa. Zdobył z „Pasami” swój drugi tytuł, a tym razem nagrodą był skromny dyplom. Po zakończeniu turnieju – wiadomo, służba – wrócił do Kłodzka. Szybko awansował, został komendantem wartowni wWałbrzychu. Przez rok dojeżdżał, codziennie na dworcu mijając setki ludzi. I przypadkiem trafił na świetnych hokeistów, którzy przyjeżdżali na zachód w poszukiwaniu intratnego zajęcia. Z Władysławem Brzezińskim, Stefanem Migaczem (ojciec Bogdana, hokeisty Cracovii), braćmi Jędrolami i Zbigniewem Skotnickim z Krynicy, założyli przy fabryce włókienniczej Klub Hokejowy Len (w 1948 roku w 1/8 finału mistrzostw kraju 0–5 i 3–13 z Baildonem Katowice). Obok przeciętnych spotkań rozgrywał wielkie, choćby z warszawską Legią. Strzelał wiele bramek, po starciach z nim rywale opuszczali taflę mocno poobijani, z wybitymi zębami, a bywało, że i ze złamanym obojczykiem. Równocześnie był współzałożycielem Klubu Sportowego Kolejarz Wałbrzych z pięcioma sekcjami. Zimą grał w hokeja, a latem uganiał się za piłką na boisku piłkarskim. Kończył wyczynową karierę hokeisty w 1951 roku w barwach Kolejarza Wrocław.
Dreszcz wspomnień
W 1953 roku przeżył chwile niczym w filmie sensacyjnym. W połowie maja z grupą dziesięciu najlepszych swoich ludzi pojechał do Warszawy, bowiem to nie wojsko ani milicja, a SOK otrzymała zadanie ochrony hali mirowskiej podczas pamiętnych mistrzostwach Europy w boksie. – Nawet dziś, po 53 latach wstrząsają mną dreszcze. Chłopcy Stamma zdobyli pięć złotych medali, a ja przeżyłem osobisty dramat – mówi ściszonym głosem pan Stanisław. Początek był miły, bowiem został mianowany szefem kilku setek funkcjonariuszy z całego kraju. Z każdym dniem sytuacja stawała się jednak coraz mniej ciekawa. W wypełnionym po brzegi obiekcie Gwardii część widzów gwizdała i buczała, gdy na ringu pojawiał się zawodnik Związku Radzieckiego. Rozkazy dla ochrony były przejrzyste – wyłapywać „wrogi element” i wyprowadzać z hali. Stachura stał blisko ringu, gdzie miejsca były zarezerwowane dla specjalnych gości. W pewnym momencie zauważył dobrze ubranego mężczyznę, który co chwila wstawał i krzyczał. – Szanowny pan za głośno się zachowuje – powiedział Stachura w stronę delikwenta, ale ten nie reagował. – Jeśli pan ze mną nie wyjdzie, to ochrona wyniesie pana z hali – dodał. Dopiero wówczas dżentelmen posłusznie opuścił miejsce. Kto to był do dziś nie wiadomo. – Może prowokator z Urzędu Bezpieczeństwa? – zastanawia się Stachura. W każdym bądź razie następnego dnia pan Stanisław został odwołany i musiał wrócić do Wałbrzycha. Stracił pracę, pięciopokojowe mieszkanie i wkrótce był już w Krakowie.
Miał ogromne problemy z zatrudnieniem, ale w tych ciężkich chwilach pomocną dłoń wyciągnęli przyjaciele z lodowej tafli. Znalazł zatrudnienie w Krakowskim Okręgowym Związku Hokeja na Lodzie przewodnicząc Wydziałowi Gier i Dyscypliny. Po zdaniu egzaminów otrzymał uprawnienia sędziego hokejowego, prowadził mecze w finałach mistrzostw Polski, a przygodę z gwizdkiem zakończył w lutym 1961. Podczas otwarcia sztucznego lodowiska w Krakowie wraz z Mieczysławem Ostrowskim sędziowali pamiętne spotkania Cracovii ze Startem Katowice. – Z tego okresu najbardziej utkwił mi w pamięci mecz drużyny starszych panów z seniorami wówczas Ogniwa, którzy złośliwie wypowiadali się o hokeju w naszym wykonaniu. I na lodowej tafli, w 1953 roku, udowodniliśmy, że się mylą. Wygraliśmy 4–0 po dwóch bramkach Marchewczyka, Kopczyńskiego i mojej – dodaje Stachura.
Mistrz także w ogródku
W 1982 roku przeszedł na emeryturę i mając sporo wolnego czasu zajął się przydomowym ogrodem. I w tej dziedzinie okazał się mistrzem, bowiem liczne dyplomy zaświadczają o zajęciu pierwszego miejsca w krakowskim konkursie „Ogródek przed blokiem”. Nigdy nie ukazał się o nim artykuł, choć ze wszech miar na to zasłużył. Kilka skromnych wycinków z gazet pieczołowicie wkleił do albumu i od czasu do czasu je przegląda. Cracovia przez 50 lat o nim nie pamiętała i dopiero po interwencji starszych hokeistów otrzymał pismo podpisane przez ówczesnego prezesa Rafała Aksmana: „Z należytym szacunkiem pragniemy poinformować, że w dniu 12 X 1996 – podczas walnego zgromadzenia członków Klubu Sportowego Cracovia – podjęto jednomyślną uchwałę, mocą której nadano Panu tytuł Honorowego Członka Klubu”.
Od jubileuszu 100-lecia klubu wreszcie stał się postacią ważną i cenioną. To przecież on tworzył przedwojenną i powojenną historię „Pasów”... Został odznaczony medalem MERENTI KS CRACOVIA.
Mimo podeszłego wieku z wielką przyjemnością pojawił się w marcu tego roku na lodowisku przy ul. Siedleckiego. Był gościem honorowym pierwszego finałowego meczu Cracovii z GKS Tychy w play off. Otrzymał hokejową koszulkę, a kibice odśpiewali "Sto lat"...
ANDRZEJ GODNY
- * *
STANISŁAW STACHURA (29.12.1917-4.10.2009) – hokeista Cracovii, Sokoła Zakopane, Cracovii, Lnu Wałbrzych, Kolejarza Wrocław; piłkarz Kolejarza Wałbrzych. Hokejowy mistrz Polski z Cracovią w 1937 i 1946 roku. Grał m.in. z Janem Maciejko, Czesławem Marchewczykiem, Andrzejem Wołkowskim, Adamem "Rochem" Kowalskim, Władysławem Michalikiem, Mieczysławem Kasprzyckim.
źródło [3]